Quantcast
Channel: Archeolodzy w Podróży
Viewing all 45 articles
Browse latest View live

''Dzam'' znaczy droga

$
0
0
Wjechaliśmy do Mongolii i skończył się asfalt.

Powaga. Między rosyjskim i mongolskim posterunkiem ciągnie się blisko trzydziestokilometrowy pas ziemi niczyjej. Zaraz po minięciu tabliczki z napisem ''Mongolia'' droga staje się zwykłą szutrówką. Kiedy wysiedliśmy z naszego stopa zaraz za granicą, nie wiedzieliśmy w którą stronę się udać. Przed nami ciągnęło się kilka dróg wyjeżdżonych przez step. Gdzie się ustawić? Po której iść? Jak tu łapać stopa? Wybraliśmy tę, jak nam się zdawało, najgłówniejszą, posiłkując się nawet GPS-em, który okazał się tylko luźną sugestią. Samochody mknęły bowiem po równoległych drogach, kilkaset metrów od nas, wzbijając tumany kurzu.


Tu asfalt jeszcze jest...


...a tu kiedyś będzie.

Droga to dla autostopowicza coś najważniejszego. Mapy, przewodniki, drogowskazy, kilometry przemierzone marszem, aby dostać się na wylotówkę i ustawić się w dogodnym miejscu. W Mongolii jednak nic nie jest proste. Sieć dróg generalnie się rozwija. Kilka lat temu połączono główne ośrodki z Ułan Bator asfaltem. Przeważająca większość sieci komunikacyjnej to jednak drogi biegnące przez step, we wszystkich możliwych kierunkach. Kiedy powiedzieliśmy o naszych śmiałych planach przemierzenie Mongolii autostopem profesorowi na wykopaliskach, zrobił tylko wielkie oczy i rzekł:
- Tam nie ma dróg, tylko kierunek.

Miał rację. Dziesiątki dróg w zasięgu wzroku i drugie tyle poza nim. Niby wszystkie biegną w twoim kierunku, ale skąd wiedzieć, po której będzie coś jechało?

Łapanie stopa na stepie przypomina grę w bingo. Kiedy dostrzeżesz na horyzoncie kłęby kurzu wzbijane przez jadący samochód, masz kilka chwil na obstawienie, którą drogą będzie jechał. Potem stajesz między tymi, które wydają ci się najbardziej prawdopodobne i czekasz, aż auto bardziej się zbliży. Następnie obstawiasz jedną z nich i rzucasz się biegiem w jej kierunku, wymachując panicznie rękami.
Zdarza się jednak, że samochód skręci w drogę, której nie wypatrzyłeś i minie cię o dobre pół kilometra. Pech, znów przegrałeś, spróbuj jeszcze raz. Kolejne losowanie w ciągu najbliższych trzech godzin.

Obstawiasz?

Przemierzyliśmy północną drogę od miasta Ulaangom do jeziora Chubsuguł. Całość ciągnęła się bezdrożami, gdzie stopa się nie łapie, ale na niego czeka. Czasem godzinę, czasem, dwie. Czasem pół dnia.

Czekając na Godota... znaczy, na stopa.

Ale było dużo czasu na zwiedzanie.

Siedząc gdzieś na stepie pewnego dnia zdaliśmy sobie sprawę, że robimy coś, co na forum autostopowym opisane było jako ''niemożliwe''. Jednak mimo że droga do łatwych nie należała (bywały drogi, gdzie średni ruch wynosił 3 samochody na dzień), wspominamy ją jako najlepszy etap podróży. Nie tylko ze względu na widoki, ale przede wszystkim na fakt, że jeśli już coś jechało, to nas zabierało. Byliśmy w rejonach, gdzie nikt chyba nie widział jeszcze turysty z plecakiem. Czasem wydawało nam się, że to my jesteśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas.

 
Stado kóz gotowe do szarży! Stepowa husaria.

Pewnego dnia szliśmy 20 kilometrów przez piękny step. Mieliśmy dość siedzenia w miejscu, więc niespiesznie ruszyliśmy naprzód. Minęliśmy ostatnią gościnną jurtę i brnęliśmy tak przez 11 godzin. W plecaku mieliśmy jeszcze zapas makaronu, ale gorzej, że kończyła nam się woda. Dookoła żadnego strumienia i ani żywego ducha. Wyprawa do widocznego na horyzoncie gospodarstwa okazała się fiaskiem - budynki były opuszczone.

Wreszcie, gdy już zjedliśmy ostatnią garść orzechów i upatrzyliśmy sobie miejsce pod namiot z zamiarem doczołgania się do najbliższej wioski dnia następnego, na stepie ukazało się światło.
Samochód!!!
Wiedzieliśmy już, że przeżyjemy. Na stepie zabierze nas wszystko. I to był dobry przykład. Mongolska rodzina, która się dla nas zatrzymała, była tak zapakowana, że jeden z chłopaków leżał w bagażniku.
I wiecie co?
Zabrali nas.

Tak, tak, schodzimy z asfaltu i idziemy tam...


Ale noclegi na trasie nienajgorsze!

Kilka słów należy też powiedzieć o tym, czym się jeździ. Otóż: wszystkim.
Jeżeli myślałam, że to w Rosji wszystko co fizycznie jest w stanie posuwać się do przodu będzie jechało, to Mongolia przekracza wszelkie granice. Na szosach znajdziemy istną mozaikę - od japońskich aut po radzieckie UAZy i inne wehikuły, które wyglądają, jakby się miały rozpaść od samego patrzenia. I faktycznie, awarie zdarzają się bardzo często.


Jest taśma, jest sznurek, jest dobrze, pojedziemy.

Można by się spodziewać, że Mongołowie są ekspertami w naprawianiu maszyn. Każdy z nich wozi ze sobą skrzynkę z narzędziami. Tyle tylko, że zazwyczaj wszystkie narzędzia są stare i często uszkodzone. Awaria na stepie zazwyczaj kończy się poszukiwaniem najbliższej wioski/jurty, aby pożyczyć części. Albo i mechanika. Gdy się nie uda - gotowi są tkwić w miejscu katastrofy w oczekiwaniu na cud. Zadziwia za to niesłychana cierpliwość Mongołów. Co by się nie działo, nikt z nich nie będzie przeklinał, złorzeczył, a już na pewno nie okaże, że mu się gdziekolwiek spieszy.

Najlepszą naprawę przeżyliśmy podczas jazdy cysterną z gazem przez step. Złamał się podkład, na którym spoczywała cała naczepa. Nasi kierowcy zniknęli pod podwoziem na kilka godzin, ze szlugiem w zębach i zaczęli walić młotkiem w metalowe części. Nie był to pierwszy raz, kiedy musieli zastosować prowizorkę. Ekipa remontowa czekała dopiero w Ulaangom, jakieś 100 kilometrów dalej.


''Nasza'' cysterna


Plecaki wylądowały na dachu.

Pewnego razu wzięło nas na stopa dwóch chłopaków. W połowie drogi okazało się, że mamy kłopoty ze skrzynią biegów. Kierowca bezlitośnie piłował jednak silnik, podjeżdżając pod kolejne wzgórza i pokonując strumienie. Widać było, że samochód za chwilę nie wytrzyma, co jednak nie przeszkadzało Mongołom.
- Pod to wzgórze nie podjedziemy - powiedział do mnie Przemek, gdy wspinaliśmy się na kolejne strome zbocze.
Miał rację. Silnik buchnął ogniem i tyle było z jazdy. Wiadomo było już, że spać będziemy na stepie. Nasi kierowcy sprawiali wrażenie, jakby chcieli iść do wioski piechotą, ale ostatecznie spali w samochodzie. No bo jak to, Mongoł, piechotą? Mongołowie przemieszczają się samochodami, motocyklami, konno lub choćby rowerem - ale w życiu piechotą!
W Ugli podjechał do nas na rowerze Jarden. Oprowadził nas po mieście i pomógł wymienić pieniądze, cały czas jadąc swoim bicyklem podczas gdy my człapaliśmy obok z plecakami.

Przemek, Jarden i jego rower.

Jest jeszcze jedna specyfika Mongołów na drogach. Mianowicie: strach przed asfaltem.

Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, tak to wygląda. Kierowca, który gna przez step nie szczędząc podwozia i wzbijając tumany kurzu, po wjechaniu na asfaltową drogę drastycznie zwalnia. Raz mieliśmy dziwną sytuację, gdy kierowca, ślimaczący się po nowiutkiej drodze, zamienił się ze swoją żoną, która... zjechała w step i jechała równolegle wzdłuż asfaltu. Licznik nagle podskoczył z 30 na jakieś 80 km/h.

I na koniec, jeszcze jedna ciekawostka: nikt w Mongolii nie rozumie idei autostopu. Nawet jeśli znajdzie się ktoś mówiący dobrze po angielsku - bariera jest nie do przebicia. Zero.
- Poznaliście się przez ogłoszenie, przyjechaliście do Mongolii i zatrzymujecie samochody przy drodze?! - Mongo, która zgarnęła nas na stopa zrobiła wielkie oczy - Nie rozumiem. To normalne w Europie?

Niemniej - działa.
Autostop w Mongolii? Polecam każdemu!
I pamiętajcie, że nawet na stepie czasem coś przejeżdża. 

Jurta - teoria i praktyka

$
0
0
Ten post będzie pełen kolorowych obrazków.

Bo jurta to kolory.

Wszystko jedno, czy kazachska, czy mongolska. Różnią się tylko wielkością i odcieniami. Ponadto, nadmienić trzeba, że właściwą nazwą jest słowo ger. Jurta jest rusycyzmem, który jednak mieszkańcy Mongolii znają bardzo dobrze i kiedy chcą zwrócić uwagę turysty na stepowe namioty, używają właśnie słowa jurta, bo tak te konstrukcje nazywają się nad Bajkałem i stąd nazwa ta rozprzestrzeniła się na cały świat.

Gery i jurty z zewnątrz zazwyczaj wyglądają tak samo. Drewniany szkielet przykryty wojłokowym materiałem w kolorze bieli lub szarości. Wyraźnie odcinają się drzwi z drewna, malowane zazwyczaj na niebiesko.


Typowy ger.

Wchodzimy do środka. W każdym przewodniku i książce traktującej o Mongolii znajdziecie mniej więcej taki tekst:

W centrum znajduje się palenisko, a wokół niego proste meble. (...) W środku geru wszystko ma swoje miejsce, podyktowane starodawnymi zwyczajami. Część północna to miejsce honorowe, gdzie bywają sadzani goście. Na kredensie lub skrzyni pod północną ścianą znajduje się rodzinna kapliczka. Stawia się w niej zwykle wizerunek dalajlamy oraz niewielki posążek Buddy oświetlony lampami olejnymi. (...) Narzędzia robocze przechowuje się po męskiej stronie, w południowo-zachodniej części geru, gdzie zgodnie z tradycją powinien znajdować się stojak na siodło i uprząż pana domu. Obok wiesza się worek z koziej skóry na fermentujące mleko klaczy, ajrak.

Widziałam taką jurtę na własne oczy. Widziałam palenisko obłożone kamieniami, skórzany worek na mleko, ołtarzyk dla przodków umieszczony w centralnej części domu...
Wiecie gdzie? W muzeum w Karakorum.

Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie dawne tradycje umarły, o nie. Ale mamy XXI wiek i trudno oczekiwać, że nic się nie zmieniło od czasów Czyngis-chana. Ci z was, którzy są spostrzegawczy, na pewno wypatrzyli już talerz anteny satelitarnej na poprzednim zdjęciu. Równie często towarzyszą mu agregatory lub baterie słoneczne. Wieczorami jurty są oświetlane światłem płynącym z podwieszanej pod sufitem żarówki.

Wracamy więc do czasów współczesnych i jeszcze raz wchodzimy do mongolskiej jurty. Podział na część damską i męską właściwie nie istnieje; wszyscy mieszkańcy dość swobodnie przemieszczają się po całym namiocie. Jedyne, co wydaje się stałe, jest umieszczanie gości na lewo od wejścia. Generalnie nikt nam nie zabroni chodzenia po gerze, nie ma żadnych magicznych linii, których przekroczenie powoduje obrazę gospodarza lub duchów. Mimo wszystko, w większości przypadków, kiedy wchodziliśmy do jurty, wskazywano nam miejsca na lewo od drzwi. Raz zdarzyło się, że usadzono nas naprzeciwko, tam gdzie powinien znajdować się ołtarzyk dla przodków - było to w jurcie kazachskiej, w zachodniej Mongolii (Kazachowie stanowią tam większość miejscowej ludności).

No właśnie, co z tym ołtarzykiem? Centralne miejsce w domu, kult przodków i tak dalej?
Rozczaruję was. W centralnym miejscu jurty znajduje się... telewizor. Kiedy byliśmy w Mongolii akurat trwała olimpiada w Rio i wszyscy namiętnie oglądali zapasy - narodowy sport. Wspólne oglądanie telewizji bardzo integruje ludzi, niezależnie od języka, w jakim mówią. Zdecydowanie też przedłuża wieczory.

"Ech", myślicie pewnie "zaginiony świat, tradycje, szamani, a tu taka wtopa z telewizorem". Nie martwcie się, nie jest tak źle - telewizor często dzieli miejsce z ołtarzykiem. Nie jest on zazwyczaj tak okazały, jak opisują to książki - nie ma Buddy, nikt nie zadaje sobie trudu, aby na co dzień zapalać jakiekolwiek kadzidełka, a dalajlamy nie widziałam w żadnym gerze. Buddyzm, po okresie czystek religijnych za czasów komuny, podupadł bardzo, a po odrodzeniu nigdy nie odbudował swej potęgi. Wiara w Buddę i jego zasady jest często bardzo powierzchowna i nie odgrywa aż tak wielkiej roli jak kiedyś. Nadal silny jest jednak kult przodków, a co za tym idzie - wiara w rodzinę.

Co więc zastaniemy w ołtarzyku? Zazwyczaj są to zdjęcia - matki, ojca, babci, dziadka i innych zmarłych. Czasem znajdzie się też jakaś figurka konia (wciąż bardzo ważnego dla Mongołów) lub mała czarka na ofiary dla duchów. A zaraz obok - seria fotografii rodzinnych, z jej żyjącymi członkami. Gospodarze zwykle są bardzo dumni ze swoich krewnych; zdjęcia są pretekstem do pochwalenia się córką na studiach w Ułan-Bator, synem w wojsku albo siostrą, która była razem z mężem na wycieczce w Ameryce. 

Ołtarzyk dla przodków. Zdjęcie przedstawia matkę gospodarza

Zdjęcia to pretekst do rozmowy o rodzinie.

Co z workiem na ajrak? Przewodniki nakazują wręcz przemieszanie fermentującego mleka zaraz po wejściu, bo taki jest zwyczaj. Jeśli jednak spróbujecie to zrobić, wasza ręka natrafi na nicość. Nie ma skórzanych worków - co nie znaczy, że nie ma alkoholu. Jest XXI wiek i wygodniej jest używać plastikowych beczek, które znajdują się w różnych miejscach, nie zawsze tam, gdzie wskazuje tradycja. Narzędzia też trzymane są tam, gdzie jest na to miejsce, a rząd koński zupełnie swobodnie może leżeć w szufladzie. Natomiast zamiast paleniska obłożonego kamieniami, na środku znajduje się piec typu koza, z metalową rurą wychodzącą przez otwór w suficie. Otwór ten jest akurat elementem stałym, obecnym w każdej jurcie. Zapewnia wentylację, a w razie mrozów lub deszczu można go zakryć.

Wnętrze jurty.
Otwór wentylacyjny w dachu.
Kolorowe wnętrze, beczka z ajrakiem i swoboda - siedzimy gdzie chcemy, oglądamy wspólnie zdjęcia, jemy i pijemy - spokojny poranek u mongolskiej rodziny.

To, co jest niezmienne i zawsze spotykane, to kolory. Nieważne, czy to jurta kazachska czy mongolska, nieważne, czy panuje w niej porządek czy bałagan, czy jest biednie czy bogato. Kolory są zawsze. Na malowanych meblach, na dywanach i wykładzinach, na kocach i kołdrach leżących na łóżku, na narzutach zawieszonych wzdłuż ścian, aby było cieplej.





Kolory są też w drewnianych domach "stacjonarnych", w których Mongołowie mieszkają w wioskach. We wnętrzu takiego budynku można się przekonać, że zamiłowanie do barw to cecha wszystkich ludzi, niezależnie od tego, w jakiej części świata mieszkają. Inaczej malujemy swoje meble, inaczej rysujemy kwiaty, ale idea jest ta sama. Podczas noclegu w takim domu czułam się trochę jakby w czymś pomiędzy skansenem łowickim a domem mojej babci na wschodnim Mazowszu.  Ot, typowa wiejska, tradycyjna chałupa. Czym się różni od naszej oprócz motywów zdobniczych?
Chyba tylko tym, że na ścianie zamiast portretu papieża wisi obraz z dalajlamą.

Co zostało jeszcze z dawnych zwyczajów i tradycji? Gościnność. Wydaje się, że o ile u nas bywa z tym różnie - bo czasy się zmieniają, bo historia układała się niepomyślnie - Mongołowie zachowali tę niezwykłą cechę od czasów Czyngis-chana. I mimo wojen, Chińczyków i komunizmu, mają ją do dziś. I to jest wspaniale.

Ale o tym następnym razem.

Płonący silnik czyli nocleg po mongolsku

$
0
0
- A spałaś w jurcie?

Podstawowe pytanie, które słyszałam po powrocie niemal przy każdej rozmowie. W sumie się nie dziwię. Też bym o to zapytała każdego znajomego wracającego z Mongolii.
Bo też i był to jeden z celów wyjazdu. Bardzo, bardzo chciałam spędzić noc w jurcie. Uważałam, że jeśli nam się nie uda, podróż będzie niekompletna i nie odnotuję jej jako pełny sukces. Zaproszenie na herbatę zdarzały się ciężko, ale chciałam zakosztować mongolskiego poranka na środku stepu.

Okazja nadarzyła się szybciej niż sądziłam.

Jechaliśmy do Zhungovi. Nie pytajcie po co. Po prostu była to najbliższa miejscowość, jaką znaleźliśmy na mapie po wyjeździe z Ulaangom. Asfalt mknął pięknie w kierunku Ułan-Bator, a my pożegnaliśmy go z niejakim żalem i usiedliśmy na szutrowej drodze prowadzącej w step. Dookoła tylko my i jaki.

Zatrzymało się dwóch młodych chłopaków. Samochód mieli wyładowany baranimi skórami, ale zwinęli je, wcisnęli do bagażnika...
A potem wcisnęli do środka jakoś nas i nasze plecaki. Nie było to łatwe. Udało się jednak i ruszyliśmy przed siebie. Przez step. Co jakiś czas na horyzoncie zamajaczył jakiś znak wskazujący prawidłowy kierunek dzięki czemu wiedzieliśmy, że wciąż jesteśmy na trasie. Wszystko szło dobrze... do czasu.

W pewnym momencie coś zaczęło się dziać ze skrzynią biegów. I to był początek katastrofy. Zaczęło się wypychanie samochodu ze strumienia i coraz częstsze postoje. Podczas tej przejażdżki runął hodowany w naszych głowach mit o zaradnych Mongołach. Wychodziliśmy bowiem z założenia, że skoro jeżdżą byle czym i części samochodów nierzadko odpadają lub się urywają, to są mistrzami napraw i prowizorki. E-e. Nic bardziej mylnego. Kiedy nasze auto zaczęło rzęzić, kierowca najwyraźniej wyszedł z założenia, że trzeba jak najszybciej dojechać na miejsce, zanim się rozpadniemy. Wskutek tego niemiłosiernie piłował silnik, dymiący na coraz częstszych podjazdach (nawet sobie nie wyobrażacie ile jest wzniesień na tym niby płaskim stepie).

Wreszcie, po kolejnym przymusowym postoju zaczęliśmy przyspieszać maksymalnie, w takt buczenia silnika.
- Pod tą górę nie podjedziemy - powiedział do mnie Przemek. I miał rację, ponieważ na podjeździe pod kolejne wzniesienie silnik naszego dzielnego samochodu buchnął ogniem i tak skończyła się nasza przejażdżka.

No to tyle. Utknęliśmy kilkanaście kilometrów od celu. Siedzieliśmy przez chwilę wszyscy razem w aucie ogarniając nasze położenie. Tam, na zewnątrz, zaczynała się burza jakiej świat nie widział. Ciemne chmury nadciągały niczym jakaś armia Czyngisa, a po stepie...
- Przemek - powiedziałam cicho, nie dowierzając - Krzaki się toczą.
Serio. Jak w westernie. Tylko zamiast Indian i Lucky Lucka - dwóch Mongołów w aucie, którzy też nie mieli pomysłu, co w tej sytuacji zrobić.
Chcąc nie chcąc, trzeba było podjąć jakąś decyzję. Wysiedliśmy z samochodu. Nasi kierowcy sprawiali wrażenie, jakby chcieli iść piechotą do najbliższej wioski. Ostatecznie jednak przeczekali noc w samochodzie. My mieliśmy postawić namiot, ale tu pojawił się problem: w co uderza piorun na stepie? Jakoś nie mieliśmy ochoty być tym najbardziej sterczącym punktem w okolicy. W ogóle, najchętniej zmienilibyśmy okolicę, bo chmury były coraz bliżej. Wtedy wypatrzyłam jurty na horyzoncie.
- Idziemy do nich - zarządziłam.
- Chcesz wbić się komuś to domu?! - Przemek początkowo był nieco sceptyczny.
- Zapytamy, czy możemy rozbić się koło nich. A potem niech się dzieje samo.
Zawsze to bezpieczniej wśród wyższych namiotów, pomyślałam. Przecież oni tu na pewno niejedną zawieruchę przetrwali.
I ruszyliśmy do gerów widocznych przed nami. Pioruny waliły w step, wiatr wiał coraz mocniej. Zatrzymała nas rzeczka i ujadanie psów. Psy. Nigdy nic nie wiadomo. Wyczytaliśmy gdzieś, że zbliżając się do geru trzeba krzyknąć ''nachoj chor!'' co znaczy ''przytrzymaj psy!". Ale naczytaliśmy się także o wielu innych, bzdurnych zwyczajach, których dawno już nikt tu nie przestrzega. Zatrzymaliśmy się przed rzeczką i zobaczyliśmy ruch na podwórku.
- Sain bain uu! - zdecydowałam się na mongolskie pozdrowienie, unosząc rękę w geście powitania.

Ryk silnika, światło. Przecinając strumień podjechał do nas mężczyzna na motocyklu.
I co teraz?
- Maszyn - pokazałam w kierunku samochodu - Bum! Możem pałatku... tutaj?
Przy czym posiłkowałam się niezawodnym językiem gestów, pokazując dokładnie katastrofę, ogień i rysując w powietrzu kształt namiotu. Wierzcie mi, wzbijałam się na wyżyny kreatywności.

Motocyklista pokiwał głową i gestem pokazał, abyśmy zdjęli buty, przeszli strumień i poszli za nim. Sam wjechał na wzgórze, gdzie stały trzy gery. My poszliśmy za nim. Boso, z butami w rękach.
Mężczyzna huknął na szczekające psy i gestem zaprosił nas do jurty. Ze wszystkich sił staraliśmy się zmieścić w małych drzwiach z naszymi plecakami.

Wewnątrz jurty huczał ogień w piecyku. Było ciepło, nie słychać już było aż tak gwizdu wiatru. Usiedliśmy we wskazanym miejscu, na lewo od wejścia, a gospodyni od razu zaczęła się krzątać przygotowując herbatę i coś do jedzenia.
Tymczasem gospodarz wyszedł, a po chwili wrócił i usiadł naprzeciwko nas. Potem znów drzwi się otworzyły i weszły kolejne osoby, zapewne mieszkańcy pozostałych jurt, wśród nich trójka dzieci.

Siedzieliśmy więc tak i patrzyliśmy się na siebie, głupio się przy tym uśmiechając. Powtórzyłam naszą historię o "maszyn bum!", oni pokiwali głowami ze zrozumieniem i gapiliśmy się dalej. Oni nie bardzo po angielsku, rosyjsku, po polsku tym bardziej. My po mongolsku tylko dzień dobry, dziękuję, Polska.

Na szczęście były tam dzieci. Wyciągnęłam więc z plecaka przywiezione długie balony i pompkę. Kiedy pompowałam podłużne kształty, nikt nie spuszczał ze mnie wzroku. Potem zaczęłam skręcać z balonika zwierzątka. Pieski, króliki, słonie. Wyciągnęłam pierwszego balonowego zwierzaka w stronę małego chłopca. Ten, zachęcony przez rodziców, wziął go ostrożnie w ręce. Mongołowie pokiwali głowami z aprobatą i kazali małemu podziękować (Skąd to wiem? A przypomnijcie sobie, jak byliście mali i ktoś wręczał Wam zabawkę/czekoladę/ciastko. Wpadaliście w zachwyt nad prezentem, ale za chwilę matka trącała Was w ramię upominając ze zniecierpliwieniem ''co się mówi?!''. Na całym świecie działa to tak samo.).

Potem poszło już łatwiej. Każde z dzieciaków dostało swojego balonowego zwierzaka, więc lody zostały przełamane. Okazało się, że jesteśmy jednak ludźmi i można się z nami porozumieć. Wyciągnęliśmy pocztówki z Polski pokazując im, jak wyglądaj nasz kraj. Potem rzut oka na mapę, pokazywanie Warszawy, Ząbek, Krakowa, Dąbrowy i niedowierzanie, że mamy aż tyle dróg. Wreszcie pada pytanie, czy mamy aparat. Robimy sobie wspólne zdjęcia, pokazujemy te, które zrobiliśmy w Rosji. Mała dziewczynka pozuje niczym modelka. W pewnym momencie wyciągnęłam notes i zaczęłam rysować różne rzeczy - psy, koty, kwiaty, dom, słońce, chmury... I tak, tworzyliśmy powoli obrazkowy słownik polsko-mongolski. Wieczorem natomiast odpalono telewizor i cała rodzina skupiła się na ulubionym sporcie Mongołów - zapasach. Trwała akurat olimpiada.

Wspólne zdjęcie musi być
Młoda modelka

Wieczorem wyszliśmy załatwić potrzeby fizjologiczne - oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni. Psy nie zwracały już na nas uwagi - zostaliśmy zaakceptowani przez gospodarzy i to wystarczało.

Burza oddaliła się już od nas, odsłaniając rozgwieżdżone niebo. Ciągle wiał silny wiatr. Step nocą wyglądał jak z baśni. Są takie widoki, które zostają człowiekowi w pamięci na zawsze, wyryte jak w skale i żaden aparat tego nie odda. Nie mam z tej chwili ani jednego dobrego zdjęcia. Musicie mi uwierzyć na słowo.
Kładąc się spać słyszałam, jak wiatr rozpędza się na zewnątrz. Ogień wciąż cicho huczał w piecyku. Cieszyłam się, bardzo się cieszyłam, że nie musimy spać w naszym małym namiocie, który pewnie teraz napinałby swoje pałąki do granic wytrzymałości.

Rano, po śniadaniu, gospodyni nalała czarkę archi, mongolskiej wódki domowego wyrobu. Zanim upiła pierwszy łyk, rozlała kilka kropel na cztery strony świata, dla duchów. Potem czarka powędrowała po okręgu.
Nastąpiły pożegnania. Oprócz pocztówek zostawiliśmy im małą buteleczkę z bursztynem znad morza. Na kartce, za pomocą obrazków, wyjaśniłam im, co to za dziwne kamienie i co to jest Bałtyk.

Zeszliśmy ze wzgórza, ponownie przebrodziliśmy rzekę i ruszyliśmy na drogę. Dzieciaki jeszcze długo patrzyły za nami, machając niestrudzenie na "do widzenia".
"Bajartai!"

Do Zhungovi dojechaliśmy najbliższą okazją, na pace.

No to jedziemy dalej!


Wędrując przez step

$
0
0
Zdarzyło się tak, że wędrowaliśmy sobie przez step.
Oczywiście, stepy oglądaliśmy przez cały miesiąc, ale zazwyczaj na nich siedzieliśmy czekając, aż z najbliższego miasteczka, z którego właśnie wyszliśmy, będzie jechał jakiś samochód w interesującym nas kierunku.
Wtedy jednak było inaczej. Zjechaliśmy z głównej drogi i zeszliśmy na szutrówkę biegnącą przez step (jak te drogi wyglądają i że jest ich tysiąc, pisałam już w poście ''dzam znaczy droga''). Kawałek podwieźli nas jacyś robotnicy, a potem znów rozpoczęło się obserwowanie horyzontu. Mieliśmy dość siedzenia w miejscu, więc postanowiliśmy, że będziemy przemieszczać się naprzód. Może znajdziemy jakąś małą wioskę, której nie ma na mapie, a jakby co wszędzie dookoła są też jurty.

Jedna z takich jurt stała na rozdrożu. Mieszkali w niej przesympatyczni starsi państwo, którzy na nasz widok wyszli na zewnątrz i zaprosili do stołu, który stał przed namiotem. Wskazali nam najkrótszą drogę i wyrazili zdumienie, że idziemy piechotą. Rozmowa polsko-mongolska zakończyła się oczywiście zaproszeniem na herbatę. Był to nieco inny napój, niż piliśmy do tej pory, o ziołowym smaku, wydawało się, że wyjątkowo nie ma tam mleka. Był chłodny i orzeźwiający. Nam kończyła się woda, więc z wdzięcznością przyjęliśmy propozycję starszych państwa zabrania resztki herbaty do termosu. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po jakimś kilometrze zorientowaliśmy się, jak bardzo oddaliliśmy się od cywilizacji. Jurta starszych państwa była ostatnią jurtą na tym szlaku. Niczym ostatni przyjazny dom w Rivendell. 

Przywykliśmy do tego, że czasem na stepie można czekać na stopa kilka godzin. Parę dni wcześniej zaczęliśmy już rozbijać namiot, gdy pojawił się samochód. Tym razem także jeszcze nie panikowaliśmy. Szliśmy, co jakiś czas robiąc postoje w cieniu rzadkich krzaków i zabijając czas.
- D dziewięć.
- Trafiony zatopiony.
Przemek wszedł na jedną z gór, żeby zrobić rekonesans i zobaczyć, którą drogą jeździ najwięcej aut (to znaczy, po której w ogóle jakieś jeżdżą). Przez cały dzień wypatrzyliśmy może dwa samochody, jadące w oddali. Nawet by nas nie usłyszeli.

Jurty się skończyły.

Szliśmy dalej. Słońce świeciło i powoli zaczynaliśmy się niepokoić. Mieliśmy coraz mniej wody, gdyby nie herbata od starszych państwa, uschnęlibyśmy z pragnienia. Kończyło nam się też jedzenie, zjedliśmy ostatnią garść orzechów. W plecaku mieliśmy jeszcze zapas makaronu, ale bez wody nic nie mogliśmy zdziałać.

Zaczęło zmierzchać. Minęliśmy starożytną ''babę" - wyrzeźbiony w kamieniu schematyczny posąg wojownika, obwiązany niebieską szarfą. Strzegł przejścia, zbierając od miejscowych podarunki w postaci kadzidełek i jedzenia. Popatrzyliśmy wojowi w oczy zastanawiając się, od jak dawna tu stoi.
Na horyzoncie ukazały się jakieś drewniane zabudowania pod skałami. Czyżby ludzie? Szybki rekonesans rozwiał jednak nasze nadzieje. Budynki okazały się opuszczonym ośrodkiem, prawdopodobnie campingiem turystycznych gerów. Żywej duszy tam nie było. Wody też nie.

Na dodatek wszystko wskazywało na to, że nadchodzi burza. Zrobiło się chłodniej, przestaliśmy narzekać na upał; trzeba było wyciągnąć bluzy z plecaków.

Wypatrzyliśmy przy drodze szopę. Z daleka trudno było określić, w jakim jest stanie, lecz podjęliśmy mocne postanowienie, że doczłapiemy się tam i za wszelką cenę włamiemy do środka. Z kilkoma łykami wody można przeczekać do rana.
- A rano to już doczłapiemy się do tej wioski!

Zaczęliśmy iść coraz szybciej, ścigając się z ciemnymi chmurami. Wtedy nagle któreś z nas się odwróciło i....
- Światło... - nie dowierzałam własnym oczom - Samochód!
Nie wierzyliśmy. Przeszliśmy dwadzieścia kilometrów i dopiero teraz, gdy już znaleźliśmy miejsce na nocleg, nadciągało nie jedno, ale dwa auta! Niemożliwość. Mogliśmy nawet wybrzydzać i zrobiliśmy to. Pierwszy z samochodów był pełny, więc - mimo serdeczności kierowcy - podziękowaliśmy widząc już w oddali kolejne światła nadciągające w naszą stronę.
- Spokojnie, nie ma co się tłoczyć, zapytamy tamtych, u nich na pewno jest miejsce - wytłumaczyliśmy i pierwsze auto odjechało życząc nam powodzenia (chyba).
Nie mam pojęcia, dlaczego przyszło nam do głowy, że skoro jeden samochód jest zapchany, to drugi będzie pusty. Zupełnie jakby zjawisko wypchania auta ludźmi pod sam sufit było w Mongolii czymś wyjątkowym. Mongołowie przemieszczają się całymi rodzinami, nawet gdy jadą do sklepu.

Tak więc oczywiście drugi samochód był jeszcze bardziej zapchany niż ten pierwszy. I to do tego stopnia, że jeden z chłopaków... leżał w bagażniku.
I wiecie co? Zabrali nas.
Byliśmy dość zdesperowani, ale nie musieliśmy namawiać kierowcy, aby nas zabrał. Wesoła rodzinka, która siedziała w środku, natychmiast podjęła decyzję o zgarnięciu nas. Rozpoczął się proces upychania ludzi: ktoś się przesunął, ktoś siadł komuś na kolanach, a nasze plecaki wrzucono na chłopaka z bagażnika, z czego niezmiernie wiele powodów do radości miała reszta pasażerów. Generalnie nieborakowi wystawała tylko ręka i kawałek twarzy spod licznych pakunków, choć sam twierdził, że jest super.

I tak jechaliśmy przez noc, wspinając się na coraz  bardziej strome wzniesienia. Na szczęście samochód wyjątkowo był sprawny i miał mocny silnik, dzięki czemu bez awarii dojechaliśmy do celu.

Jedyną osobą, znającą parę słów po angielsku był dwudziestoletni Bagi. W samochodzie jechali jego rodzice, bracia i koledzy. Niesamowite jest, jak bardzo może być bogaty dialog złożony tylko z kilku słów i zwrotów.

W wiosce zaczął się objazd: kierowca rozwoził wszystkich po domach, gdzieś odstawiał pakunki, gdzieś coś odbierał. Wreszcie dotarliśmy do drewnianej chałupy, w której mieszkała nasza wesoła rodzinka. Podczas jazdy Bagi zaprosił nas do siebie. Kurtuazyjnie upewniliśmy się, czy to aby nie problem; z oferty skorzystaliśmy bardzo chętnie, gdyż burza była coraz bliżej. Kiedy weszliśmy do domu, słychać było wicher na zewnątrz. Prawdopodobnie wiatr zerwał też przewody - w budynku nie było prądu. Mama Bagiego wyszła gdzieś, a potem wróciła z garem ciepłego, parującego makaronu z baraniną. Zaczęliśmy jeść - my zwyczajnie, dmuchając na gorące jedzenie, Mongołowie też zwyczajnie - z czarką blisko ust, wciągając makaron tak szybko, że my nie zdążyliśmy nawet się zorientować.
 - Mój dom, mini-restauracja - opowiadał Bagi wskazując na stoły i krzesła zalegające w pomieszczeniu. Gotowanie dla ludzi i sklepy to najbardziej popularne biznesy w małych miejscowościach.

Zapalono świecie. Rozmawialiśmy o Polsce, o naszej podróży, o członkach rodziny, pokazaliśmy mapę Polski. Razem z Bagim i jego młodszym bratem zaczęliśmy bawić się w teatr cieni. Składaliśmy dłonie w różne kształty i na ścianie pojawiały się orły, zające, wilki i inne dzikie zwierzęta. Na zewnątrz szalała burza. Odsunęliśmy stoły pod ściany, rozłożyliśmy karimaty, Bagi rozstawił sobie polówkę, reszta położyła się na łóżkach w kuchni.

Był to chyba jeden z najlepszych wieczorów w Mongolii. Prosty, ale bardzo domowy. Czasem dobrze jest, gdy zabraknie prądu. 

Z Bagim

Melanż w Bayantes

$
0
0
Chciałam napisać ten post już wcześniej, ale pomyślałam sobie: "nie, poczekam do karnawału, tak będzie tematycznie.". Tak więc dziś w klimacie imprezowym, wyciągam kolejne wspomnienie z Mongolii.

Zaczęło się klasycznie i niewinnie. Północna część kraju, step dookoła i my, świeżo wyrzuceni z kolejnego auta przy następnej wiosce na naszej drodze o wdzięcznej nazwie Bayantes. Było późne popołudnie i byliśmy skłonni zaryzykować dalsze łapanie stopa. Jeśli się uda to fajnie, jeśli nie - przenocujemy gdzieś w okolicy wioski.
Problem był w tym, że zachciało nam się lodów. Ot, taka mała rozpusta w podróży, której ulegaliśmy od czasu do czasu. Przemek zaoferował się, że pójdzie do sklepu, a ja zostałam z plecakami na czymś, co nazywaliśmy szumnie wylotówką.

Bayantes. Nic nie zapowiadało katastrofy...
W chwili, gdy zachciało nam się lodów, było naprawdę ciepło. Nie wiem jak to się stało, że w kilka chwil nadciągnęła jakaś straszliwa chmura i zakryła niebo. Zerwał się wiatr, zrobiło się zimno i zanosiło się na niezłą burzę. Albo i na coś więcej. A Przemka nie było dość długo.
Wrócił wreszcie, jadąc na motocyklu z jakimś Mongołem, jedną ręką trzymając lody, a drugą próbują trzymać się czegokolwiek i nie zginąć. Mongołowie na motocyklach nie wiedzą, co to jest ograniczenie prędkości.

Mongoł nazywał się Mugi i wyglądał na ucieszonego ze spotkania. Tymczasem wiatr się wzmagał i z nieba spadł... grad pomieszany z deszczem. Ogólnie sytuacja wyglądała nie za ciekawie. Zaczęliśmy gorączkowo myśleć o jakimś schronieniu, bo wszystko stawało się mokre w oka mgnieniu. Mugi na migi przekazał nam, że możemy schować się w jego jurcie.
- To co, idziemy z nim?!! - darłam się przekrzykując wiatr.
- Chodźmy, przeczekamy deszcz!!! - odkrzyknął Przemek.
Przekazaliśmy Mugiemu naszą decyzję. Mongoł zareagował bardzo entuzjastycznie i chciał nas wpakować we dwójkę z plecakami na motocykl.
- Chyba zwariowałeś! Jedź, my idziemy za tobą.
I tak powlekliśmy za zmotoryzowanym Mugim, który nagle przyspieszył i po chwili wrócił do nas ze swoim kolegą, również na motocyklu. Mugi zabrał Przemka, kolega mnie i ruszyliśmy. Wiatr szalał na piaszczystych ulicach Bayantes, grad i deszcz padały na twarz, tak że nic nie widzieliśmy, ale dla naszych kierowców nie był to wielki problem i nie zamierzali zwalniać. Gdy jadący jako pierwsi Mugi z Przemkiem wyjechali zza zakrętu, uderzył w nich wiatr i przewrócił motocykl. "Mój" kierowca miał na tyle rozsądku, aby nie powielać ich błędu i zaczął hamować. Tak więc mieliśmy tę przewagę, że zdążyliśmy zeskoczyć z targanej wiatrem maszyny.
Pojechaliśmy dalej. Na oczy ściekał deszcz, motocykl szarpał wyrywając się raz po raz z piachu na drodze. Wreszcie zatrzymaliśmy się, zsiedliśmy się z motocyklów, ktoś wołał po mongolsku, ktoś inny po rosyjsku, ktoś złapał mnie za rękę i wciągnął do jurty.

Dopiero w ciepłym wnętrzu przetarłam oczy i zobaczyłam, gdzie jestem. Klasyczny, mongolski ger, choć nieco nieuporządkowany, kolorowe wykładziny i dywany. I kobieta drąca mi się cały czas do ucha po rosyjsku:
- Goście, goście! Zapraszam! Siadajcie, siadajcie!
Po chwili wszedł także Mugi, bardzo z siebie zadowolony, że przywiózł dwójkę białych. Zasiedliśmy we wskazanych miejscach, powtarzając po mognolsku "dzień dobry" i "dziękuję".  Uznałam za dobry znak, że kobieta mówi po rosyjsku (tzn. wrzeszczy po rosyjsku). Jak się potem okazało, jej rosyjski kończył się na kilku zdaniach, m.in. "Biesiada, biesiada!", "Teraz będziemy pić wódkę" i "Ja pa-ruski bardzo ch*jowo.".
Istotnie.

Rosyjskiego wystarczyło jednak na tyle, aby przedstawić rodzinę. Jak się okazało, wylądowaliśmy w jurcie Mugiego i jego żony Tolmy. Tolma ma aparat słuchowy i stąd cały czas mówi podniesionym głosem. W gerze znajdował się także jej brat, Dzindzo, jego żona Coda i... Czesio. Serio. Czesio miał mongolskie imię, które brzmiało tak podobnie do naszego "Czesio", że dla nas nie mógł już być nikim innym. Kim był? Ogólnie wyglądał i zachowywał się jak zniszczony alkoholem przyjaciel rodziny. Ale bardzo sympatyczny.

Zaczęło się od obowiązkowych rozmów o nas, o tym, skąd jesteśmy i co tu robimy. Siedzieliśmy na podłodze i krążyła wśród nas wódka "Czyngis-chan", zdaniem Mongołów - najlepsza jaka jest. Po jakimś czasie Tolma przypomniała sobie, że może dobrze byłoby podać coś do jedzenia i we trzy - razem z Codą - zrobiłyśmy domowy makaron, do którego gospodyni dorzuciła baraninę.
Przez cały czas trwała także kłótnia między rodzeństwem - Dzindzo a Tolmą. Jak się okazało, powodem byliśmy my; kłócili się o to, kto będzie nas nocował. Dzindzo uważał, że Tolma jest niespełna rozumu i często za jej plecami pukał się w głowę i pokazywał mały palec - u Mongołów ma mniej więcej to znaczenie, co u nas środkowy. Tolma w pewnym momencie to zauważyła, co zaogniło konflikt. My początkowo chcieliśmy wyjść, kiedy tylko skończy się deszcz, ale im więcej wódki przelewało się przez mongolskie gardła, tym bardziej było to niemożliwe. W końcu rodzeństwo doszło do porozumienia: mieliśmy spać u Dzindzo. Znowu więc zapakowano nas na motocykle, lecz tym razem Dzindzo - posiadacz najmocniejszej głowy w tej rodzinie - zajął się logistyką. Najpierw zabrał mnie do swojej jurty, a potem wrócił zobaczyć, jaka jest sytuacja. Mugi miał wieźć Przemka, a Tolma chciała jechać z nimi, ale w końcu sama stwierdziła, że to bez sensu. Wreszcie wszyscy znaleźli się w jurcie Dzindzo - na końcu doczołgał się Czesio. Impreza zmieniła  miejsce.

Tolma wysłała Mugiego po wódkę, choć Mongołowie już potykali się o próg; Azjaci nie mają najmocniejszych głów. Nie było też niebezpieczeństwa, że nas upiją. Zaczęły się wymiany serdeczności, zaczęło się przymierzanie strojów, zaczęło się pokazywanie zdjęć, zaczęły się śpiewy. Tolma wypchnęła na środek Codę, krzycząc:
- Piosenkarka!
I Coda zaczęła śpiewać narodowe, mongolskie pieśni. Jakoś wtedy obudził się też śpiący na podłodze Czesio i klaszcząc, poderwał nas do tańca. Potem zasnął i zerwał się  kilka chwil później ze swoim ''tararara'' próbując tańczyć ze mną jakiegoś pseudowalca. Następnie ponownie zapadł w letarg.


Braterstwo polsko-mongolskie
 
Impreza trwała dalej, aż w końcu wojownicza Tolma niemal pobiła swojego męża, kiedy ten odmówił kolejnej wyprawy po wódkę. Z każdą chwilą przekonywaliśmy się, że trafiliśmy wyjątkowo na rodzinę nieco patologiczną. Przekonywaliśmy ich, że nie trzeba dalej pić. Dzindzo też najwyraźniej miał ochotę się położyć. Dał nam kołdry i przygotował posłania na podłodze. W końcu Tolma, po ostrej wymianie słów z bratem, wyszła zabierając Mugiego i Czesia.

Zmęczeni, zaczęliśmy szykować się do snu. I wtedy dopiero zaczęło się robić dziwnie.

Dzindzo szturchnął mnie w ramię; kiedy się odwróciłam zobaczyłam, że kładzie palec na ustach i gestem nakazuje nam iść za sobą. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. W ostatniej chwili chwyciłam kurtkę i to było dobre. Dzindzo i Coda wyprowadzili nas na zewnątrz i zamknęli jurtę na kłódkę. Potem przeszliśmy przez ciemne podwórko. Kiedy próbowałam poświecić sobie latarką, Dzindzo kazał mi ją zgasić. Co to za szalona konspiracja?

Dzindzo zatrzymał się obok szopy dla zwierząt i obwieścił, że tu będziemy spać. Nie wierzyliśmy. Jak to? Tam jest ciepła jurta, a my będziemy spać tutaj? Dzindzo i Coda rzucili już jednak swoje posłania na ziemię i ułożyli się do snu. Materac był nieduży, musieliśmy zmieścić się na nim we czwórkę. Leżeliśmy sztywno, nie poruszając się za bardzo i patrząc w gwiazdy. Co tu się do cholery dzieje?! Czy Dzindzo po prostu bał się, że Tolma wróci z wódką i trzeba będzie pić dalej? Mongolskie prawo gościnności nie pozwala nie wpuścić gościa. Wobec tego innych gości położono na dworze...
Mimo wszystko Dzindzo chciał okazać się dobrym gospodarzem i zaoferował Przemkowi... swoją żonę.
 Czytałam o tym w relacjach podróżników przełomu XIX i XX w. NIE PRZYPUSZCZAŁAM, że to naprawdę jeszcze się zdarza i że będziemy tego świadkami.
A mówią, że stare zwyczaje umierają.

Nad ranem spadł deszcz, więc Dzindzo zarządził ewakuację do szopy, na wysuszone zwierzęce odchody. Żałowaliśmy, że nasz wygodny namiot jest zamknięty w gerze.
Rano wróciliśmy do jurty, przeskakując przez dwa płoty - nie pytajcie czemu. Nie mam pojęcia. Może to sposób naszego gospodarza na poranną gimnastykę.

Zabraliśmy plecaki. Dzindzo obwieścił, że na śniadanie idziemy do Tolmy. O nie! To skończy się wódką! Więcej gościnności w Bayantes byśmy nie wytrzymali! Wymówiliśmy się grzecznie i zapytaliśmy o drogę na wylotówkę. Wydostaliśmy się z Bayantes na własnych nogach. I nie kupiliśmy więcej lodów.
Viewing all 45 articles
Browse latest View live