Quantcast
Channel: Archeolodzy w Podróży
Viewing all 45 articles
Browse latest View live

Deszcz, wiatr i latające owce - czyli islandzki początek

$
0
0
Islandia to Mordor.
Albo Księżyc.
Takie były nasze pierwsze myśli, gdy nasz samolot zbliżał się do lądowania na tej dziwacznej wyspie. Górki, dołki i kratery wywrócone na lewą stronę. Gdzieś tam jeszcze jakieś zabłąkane lodowce. Brak drzew i tysiące odcieni porostów.
Było nas troje: ja, Angela i Janek, adept naszej tworzącej się właśnie szkoły przetrwania w absurdalnych warunkach.



Wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku, który jest gorszym zadupiem niż aeroport w Modlinie. Pierwszą noc spędzilśmy po drugiej stronie ulicy, na pustej, tundrowatej przestrzeni, gdzie nie było nic aż po horyzont. Było chłodno, ale bez tragedii, bezwietrznie i bezdeszczowo, mieliśmy piwo jeszcze z Polski i w ogóle wszystko zapowiadało się dobrze. Kto śmie narzekać na pogodę w Islandii? Rozstawiliśmy namioty w dobrych humorach.

Deszcz przyszedł w nocy razem z wiatrem. Wichura hulała po tundrze naginając nam pałąki w namiotach do granic wytrzymałości. Rano nie padało, ale wiało nadal i podczas pakowania namiot... odleciał.

Pusta przestrzeń, jak sama nazwa wskazuje, nie posiada zbyt wiele pionowych elementów mogących stanowić przeszkody terenowe dla uciekających namiotów. Angela biegła za nim ze dwa kilometry, dopóki nie zahaczył o płot lotniska. Poranny jogging w wykonaniu islandzkim.
Następnie ruszyliśmy na drogę łapać stopa w kierunku Reykjaviku. Wiatr nie odpuszczał i zataczaliśmy się po poboczu niczym pijani. Potem wrócił deszcz. Ale to był dopiero początek naszych zmagań z islandzką pogodą.

Autostop na Islandii działa całkiem sprawnie; utknęliśmy na dłuższą chwilę tylko przy wyjeździe z Reykjaviku. Zdecydowaliśmy zostawić zwiedzanie stolicy na kiedy indziej i póki jest z nami Janek zobaczyć południowe wybrzeże, które wszyscy nam zachwalali.
Szybko też okazało się, że odsetek Polaków jest tu gigantyczny. Na każdym kroku, na każdym przystanku autobusowym - rodacy. Nawet na największych odludziach można usłyszeć język polski.
- Ja tu jestem dziesięć lat i nie umiem ani islandzkiego ani angielskiego - powiedziała nam jedna ze spotkanych kobiet - ale ci, z którymi pracuję, nauczyli się już po polsku.

Być może jest to jakaś metoda. Jeszcze trochę, a zyskamy pierwszą polską kolonię.

Sami Islandczycy są bardzo pozytywnymi i pomocnymi ludźmi, o czym przekonaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, na którą trafiliśmy. Podeszła do nas dziewczyna z zapytaniem dokąd chcemy jechać. Gdy okazało się, że zdążany w tym samym kierunku, ona i jej ojciec zaproponowali podwózkę.

Tak oto wylądowaliśmy w Hveragerdi.

Z Hveragerdi biegnie górski szlak do ciepłej rzeki (Hot River), w której można wziąć ciepłą kąpiel. Do szlaku mieliśmy jednak jeszcze kawałek i kiedy znów zaczął padać deszcz , zaczęliśmy łapać stopa. Udało się - ktoś się zatrzymał.
- Hello, are you going to Hot River?
Kierowca zmarszczył brwi i odparł:
- Masz polski akcent.
Tym oto sposobem poznaliśmy Jacka (zwanego też Tomkiem). Jacek urządził sobie długi weekend na Islandii i przez dwa dni zwiedzaliśmy południowe wybrzeże razem. Zaczęliśmy od wspomnianej ciepłej rzeki, która okazała się naszym chrztem bojowym jeśli chodzi o islandzką pogodę. Ruszyliśmy w góry szlakiem o niskim poziomie trudności z naszymi 20-kilogramowymi plecakami z zamiarem obozowania nad rzeką. O naiwni...

Podczas wyprawy do Rosji zdarzało się, że nad Bajkałem wiało. W górach Fogras prawie odleciał nam namiot. Ogólnie więc myślałam, że wiem co to znaczy silny wiatr. Aż do tamtego dnia.

Wiatr miotał nami o skały jak szalony, z prawa do lewa, momentami zaś ruszał z naprzeciwka nie pozwalając zrobić kroku. W pewnym momencie deszcz zaczął padać poziomo.
Aura nie sprzyjała, ale widoki i tak były bajeczne. W pobliżu rzeki po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy dym wychodzący z ziemi i gotujące się błoto. Totalny Kosmos. Nie mam pojęcia, na jaką planetę wywiozły nas te tanie linie lotnicze.

Jak się domyślacie, aura nie sprzyjała kąpieli. I jak pewnie też się domyślacie - zrobiliśmy to. Ciepła woda omywała nam ciało, podczas gdy w twarz uderzały nam grudki zmarzniętego deszczu.

Prawdziwym heroizmem było jednak wyjście z wody i droga powrotna. Nie zdecydowaliśmy się na obozowanie na górze na takim wietrze, więc nasze plecaki po prostu zagwarantowały nam przyrost masy mięśniowej (Islandia jest jak darmowa siłownia). Po ciemku zeszliśmy na dół, Jacek wrócił do hostelu w Reykjaviku, Janek z racji mokrego śpiwora pojechał z nim, a my z racji mokrego wszystkiego oprócz śpiwora - rozbiłyśmy namiot przy jakichś przypadkowo spotkanych drzewach. Podobno w hostelu w Reykjaviku już krążą o nas legendy.

Rano panowie wrócili po nas (z tostami! jak miło) i ruszyliśmy na wycieczkę po wybrzeżu, drogą krajową nr 1, która obiega całą Islandię. Zachwycaliśmy się wodospadami i górami, a także owcami, które są najlepszynmi wspinaczami na świecie (albo potrafią latać jak nikt nie patrzy; owce można zobaczyć na najbardziej stromych zboczach). Odwiedziliśmy słynną Czarną Plażę, która naprawdę jest czarna, słuchaliśmy ryku oceanu i wspinaliśmy się na bazaltowe kolumny.

Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się bardziej monotonny i surowy. Wreszcie dotarliśmy do lodowców.

W południowej części wyspy znajduje się gigantyczny lodowiec Vatnajokul, z kilkoma jęzorami o nazwach trudnych do wymówienia, schodzącymi w kierunku wybrzeża. Nam udało się podjechać pod Svinesfellsjokul. I... i co? I mogłabym pisać o odcieniach lodu, o wielkiej górze na horyzoncie i o zielonym Jacku na jej tle, ale to i tak niczego nie odda. Ba, nawet zdjęcia nie oddają w pełni tego, co widzieliśmy. Trzeba tam po prostu pojechać.
Potem widzieliśmy jeszcze jezioro Jokulsarlon z pływającymi górami lodu i dziwacznych kształtach. To był ostatni punkt naszej podróży z Jackiem-Tomkiem, który następnie podrzucił naszą trójkę na Czarną Plażę.
Dzięki z wspólną podróż Jacek! Obyśmy się jeszcze spotkali na Islandii, choćby na pogawędkę o zdolnościach sportowych owiec.

A tak, co robiliśmy ponownie na Czarnej Plaży? Chciałyśmy z Angelą rozbić namiot w grocie na plaży (''Jesteście ekstremalne" powiedział Janek). I zrobiłyśmy to! Piękna noc, piękne niebo, piękne gwiazdy i niesamowity ocean...
...który się zaczął przybliżać... i przybliżać... i coraz bardziej, no wiecie... PRZYBLIŻAĆ.

Jednym słowem nadchodził przypływ, co braliśmy pod uwagę, więc obserwując rozwój sytuacji postanowiliśmy nie ryzykować (tak, mamy jeszcze resztki zdrowego rozsądku) i wynieśliśmy się z plaży. Byliśmy tak padnięci, a dookoła było tak ciemno, że rozbiliśmy się przy głównej drodze w wiosce, pod płotem.

Następnego dnia, wracając na trasę nr 1, złapaliśmy na stopa Chińczyków.
- To wy tam kempingowaliście?
- Tak.
- Och, super, ja i moi koledzy zrobiliśmy zdjęcia!

Tak to staliśmy się wakacyjną anegdotą w Chinach.

C.d.n. Już niedługo.

Ghost town

$
0
0
Minęło dziesięć dni i znów siedzimy na lotnisku w Keflaviku. Odprowadzamy Janka - naszego adepta sztuki podróżniczej. Jutro ruszamy na fiordy zachodnie. Przez ostatnie dni działo się tyle, co przez jakiś miesiąc.
Ale po kolei.

Po wydostaniu się z Czarnej Plaży, rozpoczął się etap wielokulturowej Islandii - na stopa złapaliśmy Hiszpankę i Wenezuelczyka - Anę i Jose, którzy polecili nam restaurację z najlepszą kuchnią etiopską na Islandii.
Auto naszych gospodarzy nie miało zbyt wiele miejsc - z tyłu znajdowało się miejsce na łóżko. Wcisnęliśmy się tam we troje - my i nasze plecaki, dokonując iście cyrkowych akrobacji.
Jose był kiedyś w Polsce. Ze swojej wizyty w naszym kraju zapamiętał, że Polacy często powtarzają "why not?" odnośnie różnych durnych pomysłów. To w sumie pozytywny obraz ("Pojedźmy na Islandię - dlaczego nie?").

Jose i Ana zostawili nas na drodze na Fludir, do którego dotarliśmy bardzo sprawnie. Pojawiło się słońce i przekonaliśmy się, że jednak w tym kraju nie zawsze pada.

Fludir... Fludir to pierwsze miejsce na Islandii, w którym miałybyśmy ochotę się zatrzymać. Szczególnie, że 9% miejscowej populacji to Polacy tu pracujący. Samo miasteczko nie jest duże; na ulicach spotkać można głównie turystów (ale nie ma na co narzekać; znaczenie słowa "bezludny" przyszło nam poznać dopiero później). Poza tym, w okolicach Fludiru są drzewa! Islandzkie powiedzenie mówi: "Jeśli zgubisz się w islandzkim lesie - po prostu wstań". Tak więc obecność drzew na tej wyspie wywołała nasz szczery zachwyt i spowodowała, że przez chwilę poczuliśmy się trochę jak w Polsce.

Fludir słynie jeszcze z jednej rzeczy: Sekretnej Laguny, czyli najstarszego na Islandii basenu geotermalnego. Akwen z parującą wodą otoczony jest dymiącą ziemią i maleńkim gejzerem, który od czasu do czasu strzelał gorącym strumieniem. Z wody wieczorem rozpościerał się widok na spowite w kłębach pary, podświetlone na pomarańczowo szklarnie. Wszystko to  sprawiało wrażenie jak z piekła rodem - choć po wędrowaniu w deszczu, mocząc się w gorących źródłach, czuliśmy się jak w raju.

Sekretną Laguną zarządza Harry - kolejna pozytywna postać na naszej drodze. Dostaliśmy zniżkę, mogliśmy postawić namiot na terenie obiektu, wysuszyć rzeczy w suszarni, a potem wrócić rano, aby ponownie wymoczyć się w gorącej wodzie. Harry jest najlepszy!

Pełni szczęścia dopełnił wieczór przy kuskusie i... naszej pierwszej zorzy polarnej. Była jeszcze dość nieśmiała i delikatna, ale widzieliśmy ją! Formowała się na rozgwieżdżonym niebie niczym duch, co chwila zmieniając kształty. Na chwilę mrugnęła na zielono i zaraz rozmyła się w ciemności. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego.

Następny dzień przyniósł jeszcze więcej dziwactw. Wybraliśmy się bowiem do miejscowości Geysir, w której - jak sama nazwa wskazuje - znajdują się gejzery. Jeden, duży, nazywa się Geysir właśnie i to on dał imię całemu zjawisku polegającemu na wypluwaniu przez ziemię strumieni gorącej wody. Mniejszy nazywa się Strokkur i wybucha średnio co pięć minut.

Gejzer jest chyba największą abstrakcją, jaką widziałam w życiu. Niby człowiek wie z grubsza jak to działa, niby uczy się o tym w szkole, ale jak się podchodzi do tej parującej i bulgoczącej dziury to nabiera się coraz większej pewności, że w środku mieszka potwór, który zasysa i wypluwa wodę. Gdy nastąpił wybuch, instynkt samozachowawczy drze się: "czego stoisz, uciekaj!". Gejzer to najbardziej absurdalna rzecz na świecie.

Widzieliśmy dwa wybuchy Strokkura, a potem staliśmy jeszcze ponad pół godziny przez Geysirze, zanim doczytaliśmy się, że ostatni raz wybuchł w 1930 po trzęsieniu ziemi.

Z Geysira pojechaliśmy obejrzeć zatłoczony Chińczykami wodospad Gullfoss, a następnie obraliśmy kierunek na zachód. Tym sposobem dotarliśmy do parku narodowego Fingvellir, gdzie stykają się dwie pyty tektoniczne i gdzie w średnioweczu zbierał się Althing  pierwszy parlament wikingów. Zatrzymaliśmy się na campingu pośrodku niczego, gdzie podwiózł nas Holender zwany Hajsem.
- Bawie się dobrze - powiedział odjeżdżając.
A zdecydowanie warto było się tam zatrzymać. Mimo że ranek powitał nas pierwszym przymrozkiem (namiot trzeba było łamać przed złożeniem) i szronem (tej nocy bardzo liczyłyśmy na nasze śpiwory Yetiego), to dzień był przepiękny, a ścieżka turystyczna wiła się między skałami, wodospadami i drzewami. To kolejne miejsce, które trzeba zobaczyć odwiedzając Islandię.


Później zachciało nam się pojechać na półwysep Snaefelsness, gdzie Juliusz Verne umieścił wejście do wnętrza Ziemi.
I dojechaliśmy (z międzylądowaniem w zagrodzie dla owiec, ale o tym może kiedy indziej). Do krainy duchów.

Islandia południowa wcale nie jest wyludniona. Dopiero na Snaefelsness zobaczyliśmy co to znaczy pustkowie. Znajduje się tam park narodowy, który w sumie nie różni się niczym od terenów poza nim (szczególnie w deszczu i chmurach). Wszechobecne pola z lawowymi skałami dominują w krajobrazie. Sam półwysep pełen jest kilku- kilkunasto domowych wiosek, które podobno żyją w sezonie letnim (ale ja tam nie wierzę). We wrześniu wszystko jest zamknięte na głucho i tylko w kawiarni można dostać kawę i usłyszeć Elvisa (ale tylko do 17:00).

Utknęliśmy w takiej wiosce. Nazywała się Hellnar i słynęła z tego, że w XVI wieku ukrywał się w niej groźny morderca.
W Hellnarze pogoda pod psem, a opuszczonych domów dużo. Ponieważ jednak byliśmy ciągle w wiosce, postanowiliśmy zaytać kulturalnie czy możemy przekoczować w którejś z nich. Domy, do których pukaliśmy były jednak także wymarłe - mimo zaparkowanych samochodów, otwartch garaży i grającego radia. Na wybrzeżu mojemu pukaniu do drzwi odpowiedziały tylko chińskie dzwoneczki poruszane przez wiatr. Zupełnie jakby miejscowych nagle porwało UFO.

Ulokowaliśmy się więc w jednej z otwartych ruder, co okazało się doibrym pomnysłem, bo na zewnątrz szalała wichura. Rano obudziliśmy się w jednym kawałku.

Ruszyliśmy dalej, mijając kolejne opuste farmy, z przydomowymi cmentarzami, idealnymi do kręcenia horrorów. Ostatecznie, na niemal pustej drodze zgarnęła nas para Islandczyków, z którymi zwiedziliśmy pozostałą część wymarłego wybrzeża.

Przez kolejne pustkowia ruszyliśmy na południe, w stronę stolicy, a konkretnie miasteczka obok zwanego Hafnarfjordur. Dowiózł nas tam Simon - najradośniejszy z Islandczyków, jakiego do tej pory spotkaliśmy. Simon zbiera wodorosty, suszy je i sprzedaje do restauracji (a to nie łatwa robotas, spróbujcie coś sobie wysuszyć  islandzkim klimacie).

W Hafnarfjordur zostaliśmy nakarmieni przez polskie siostry karmelitanki i ugoszczeni przez księży z Argentyny na parafii św. Józefa, za co jesteśmy im niewypowiedzianie wdzięczni. Jednak dach nad głową od czasu do czasu to dobra rzecz.

Z Hafnarfjordur zrobiliśmy krótki wypad do Reykjaviku na zwiedzanie. Ale szkoda pisać o mieście z betonowym kościołem, skoro wszędzie dookoła na wyspie jest tyle wspaniałości.

I tym sposobem dojechaliśmy do Keflaviku, gdzie pożegnaliśmy Janka i właśnie łamiemy zakaz spania na lotnisku.
Dobranoc, pchły na noc!

A jeśli podobał Wam się nasz post, kliknijcie na stronę fundacji W. Garczyńskiej i wesprzyjcie dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com

Zajrzyjcie także na strony naszych sprzętowych sponsorów, bo dzięki nim trochę łatwiej jest nam podróżować w islandzkim klimnacie:
www.e-horyzont.pl
www.yeti.com.pl


Ten post jest owiany tajemnicą

$
0
0
- Przydałby nam się dzień odpoczynku - padło rano w namiocie pod lotniskiem w Keflaviku. Istotnie, przez ostatnie dwa tygodnie codziennie gnałyśmy po jakichś górach, szukałyśmy jaskiń, wędrowałyśmy po odludnych miejscach, stale zmieniając miejsce pobytu. Zachciało nam się móc trochę wyspać bez konieczności zwijania namiotu rano. Prorocze to były słowa (a raczej myśli).

Ruszyłyśmy w kierunku fiordów zachodnich, ale jak to u nas często bywa, na wyjeździe z Reykjaviku zmieniłyśmy plany i w ramach krótkiego przestoju w podróży postanowiłyśmy odnaleźć dzikie gorące źródła, do których drogę pokazywał nam swego czasu Simon, gdy opuszczaliśmy deszczowy półwysep Snaefellsnes. Sprawa nie wydawała się skomplikowana i zakomunikowałyśmy o naszym celu wyprawy pierwszemu kierowcy, który zabrał nas za Borgarnes.

Gabriel, bo tak się nazywał, wiedział o jakie źródła nam chodzi; nieopodal znajdował się także nieczynny wulkan. Opisał nam drogę do obu miejsc, przy czym zastrzegł stanowczo:
- Musicie wiedzieć, że to taka nasza tajemnica, ludzi ze Snaefellsnes. Nie można się o tym dowiedzieć z Internetu i wy też niczego nie publikujcie. To sekretne miejsce.

Tak więc poznałyśmy tajemnicę na temat pewnego gorącego źródła, które znajduje się niedaleko pewnego wulkanu. Gabriel zabrał nas na camping, przy którym zaczynał się szlak do tego ostatniego i życzył powodzenia.

Camping stał przy farmie, standardowo pośrodku niczego. Campingiem wzgardziłyśmy, ale wybrałyśmy się do wulkanu. Szlak prowadzi na sam szczyt - można zajrzeć do krateru porośniętego trawami i porostami. Można też zejść na dno, ale alternatywna ścieżka z pokruszonych lawowych skał wyglądała jak wspaniały sposób na malownicze samobójstwo - więc nie zdecydowałyśmy się na to (niech nasze mamy wiedzą, że mamy jeszcze resztki zdrowego rozsądku).

Po powrocie z wulkanu rozbiłyśmy obóz przy szlaku zdecydowane nadrobić niedobory snu. I nadrobiłyśmy - aż z nawiązką, bo cały następny dzień lało, nie dało się nawet rozpalić ognia.

Miejscowi mówią: jeśli nie podoba ci się islandzka pogoda - poczekaj 5 minut.  Kłamią. Generalnie przespałyśmy prawie dobę na średnio równym podłożu.

 Gdy następnego ranka deszcz wreszcie nieco odpuścił, wykorzystałyśmy sytuację i prędko zwinęłyśmy namiot (chyba najszybsze nasze wyjście w tej podróży). Wróciłyśmy do głównej drogi i zaczęłyśmy iść w poszukiwaniu pola lawowego, gdzie miała zaczynać się sekretna ścieżka do jeszcze bardziej sekretnych gorących źródeł.

Po kilometrowym marszu na horyzoncie ukazały się zabudowania i znak ostrzegający: "Ludzie - następne 200-400 m". Ludzie to rzadko spotykany na Islandii gatunek, toteż strefy ich zamieszkania są wyraźnie oznaczone.

Wskazówki od Gabriela były nieco enigmatyczne, więc postanowiłyśmy zapytać w gospodarstwach o drogę. Próba rozmowy z miejscowymi była najlepszym wyznacznikiem tego, że trafiłyśmy na koniec świata: nie mówili po angielsku, co jak na Islandczyków naprawdę było dziwne. Rosyjskiego też nie znali, co gorsza polskiego też. Jedna pani chyba nawet nie za bardzo islandzkiego nie kojarzyła, bo nie wydobyła z siebie ani jednego dźwięku (tylko patrzyła na nas jak - nomen omen - blondynki). Byłyśmy pewne, że to zmowa milczenia w związku Wielką Tajemnicą Gorących Źródeł.

Wreszcie udało nam się uzyskać informację, gdzie zaczyna się droga do naszego miejsca przeznaczenia. Dalej poszło nam już całkiem sprawnie. Znalazłyśmy odpowiedni skręt, przy którym nawet kiedyś stał drogowskaz z napisem "hot springs", który jednak został zamalowany na czarno przez dumnych strażników tajemnicy. Potem jeszcze nieco skakania po deskach i kamieniach na mokradłach - i jesteśmy!

Tak więc odkryłyśmy sekret.
A powiem Wam, że jest czego strzec.

Źródełko to naturalna wanna dla 3-4 osób, z turkusową, ciepłą wodą, otoczone polami lawy i górami. Zdecydowanie jedno z piękniejszych miejsc, które tu widziałysmy. Jest też często odwiedzane przez miejscowych - kiedy tam dotarłyśmy musiałyśmy poczekać na swoją kolej.

Niedaleko źródełka jest też uroczy, opuszczony domek, który swego czasu we władanie przejęły owce (jedna nawet tam została, choć była mało ruchliwa... niekiepska była z niej sąsiadka, choć trochę sztywna). Domek stał się naszym dachem nad głową na ową mroźną noc. Rano poszłyśmy do gorących źródeł na wschód słońca. I mimo, że oszroniona trawa skrzypiała pod butami, woda w kałużach zamarzła, a okoliczne szczyty pokrył śnieg (winter is coming) - po kąpieli było nam ciepło jak nigdy.

I nie powiemy Wam, gdzie to jest bo to tajemnica!

Dziś natomiast uskuteczniłyśmy szybki odwrót na lotnisko w Keflaviku, bo niebawem przylatuje tu na kilka dni Paweł, luby Angeli. W ogóle ciągle nas ktoś odwiedza, chyba czas założyć biuro podróży ekstremalnej. Chętni? :)

A jeśli Wam się podobało, to warto kliknąć i przekazać choćby synmbiczną darowiznę na dzieciaki z Wałbrzycha:
http://fundacjagarczynskiej.wordpress.com


Fiordy Zachodnie - tam i z powrotem

$
0
0
- Chcecie jechać na Fiordy Zachodnie stopem? Też chcieliśmy, ale wszyscy nam mówili, że to się nie uda, bo nic tam nie jeździ i utkniemy - powiedziała nam Marta z Portugalii spotkana na Snafaelsnes.
My nie dojedziemy? My nie złapiemy? My utkniemy? Jest wyzwanie!

I zgarnąwszy Pawła (wraz z zapasem konserw prosto z Polski) z lotniska, ruszyliśmy we trójkę na północny wschód. Jak się potem okazało, ludzie mieli trochę racji. Ale nie można powiedzieć, że nie było warto pchać się na fiordy.

Dość długo staliśmy na wylotówce z Reykjaviku; odwykliśmy już od tak długiego czasu oczekiwania przy sporym - jakby nie patrzeć - ruchu (rozzuchwaliła nas autostopowo ta Islandia). Warto jednak było czekać, bo całą naszą trójkę zgarnęła Tota z Reykholar.

Reykholar to niewielkie miasteczko w południowej części Fiordów Zachodnich, posiadające 120 mieszkańców, którzy są chyba najbardziej mobilnymi ludźmi w tym regionie. Innymi słowy - mamy już tam znajomości i jesteśmy pewni, że całe Reykholar też już wie, że przybyli Polacy.
Tota jest personą, którą zna tam każdy; pracuje opiekując się starszymi ludźmi. Wwiozła nas do krainy fiordów przy słonecznej pogodzie, która pozwoliła nam docenić piękno krajobrazu. Jesień w tundrze jest cuowna i wielobarwna. Mimo braku deszczu na niebie pojawił się kawałek tęczy oderwany od standardowego łuku. Był jak prosta, kolorowa kreska obok słońca. Chwilę później, z drugiej jest strony pojawiła się następna.
- Nazywamy to kikh - powiedziała nam Tota - To rzadkie zjawisko, ja też nieczęsto je widzę.
Potem rozmowa zeszła na bardziej mroczne tory; Tota zaczęła opowiadać o heldeforkach, czyli ludziach, których nie można zobaczyć.
- To duchy?
- Nie. To ludzie, których nie widać.
Heldeforki mają w zwyczaju straszyć, trzaskać drzwiami, odbierać telefony i pojawiać się w snach. Są czymś innym niż elfy, które według kolejnej osoby z Reykholar, Olivar, mogą być zarówno dobre jak i złe. Po całej Islandii, szczególnie  górach, rozsiane są ich świątynie. Mogą być wszystkim - wzgórzem, dziwnym głazem, skałą wyglądającą jak portal.
- To jak je rozróżnić?
- Po prostu patrzysz i wiesz, że to tam.
Elfy czasami zrzucają kamienie na drogę i wtedy wiadomo, że od tego miejsca trzeba trzymać się z daleka. 95% Islandczyków nigdy nie widziało elfa, ale wielu z nich, słysząc o miejscu, w którym nie życzą sobie ludzi - wybierze inną drogą.
- To jak to w końcu jest, Islandczycy wierzą w elfy czy nie?
- To bardzo stare historie - odparła Olivar wymijająco - A każdy potrzebuje historii.

Tota zostwiła nas w pięknym miejscu, przy pięknym słońcu, przy skręcie na Holmavik. W oddali widzieliśmy kilka farm, więc nie można powiedzieć, że okolica była bezludna (wtedy jeszcze nie). Wypatrzyliśmy małą chatkę na horyzoncie, do której dzielnie zmierzaliśmy przez pola i rowy (sztuk jeden)... I która stała się naszym schronieniem na dwa dni. Nie mieliśmy drzwi (tzn. mieliśmy, ale były zajęte uszczelnianiem dziury po parapecie), ale mieliśmy okna i dach nad głową. Nie o to chodzi, że urzekła nas okolica; zatrzymała nas islandzka pogoda, która następnego dnia przyniosła wiatr i deszcz padający poziomo. Przyniosła też... właściciela chatki na traktorze, który wysłuchał z rozbawieniem naszych wytłumaczeń, a potem... odezwał się po islandzku. Na szczęście zadzwonił do córki, która została naszym telefonicznym tłumaczem i pozwolił nam przekoczować złą pogodę. Myślę jednak, że w domu śmiał się z nas długo.

Gdy pogoda się poprawiła, ruszyliśmy na trekking w stronę Holmaviku (nie żeby to było nasze marzenie - trekking z obciążeniem, ale zwyczajnie nic nie jechało). Po kilku godzinach wędrówki, a potem kilkudziesięciu minutach jazdy, udało nam się wyjechać z urokliwej pustyni i dotrzeć do miasteczka.

Holmavik słynie z Muzeum Czarnoksięstwa, które prezentuje głównie zaklęcia spisane na zwojach ludzkiej skóry i ochronne ryty na deseczkach. W XVII w. spalono tu na stosie kilkanaście osób za czary i stąd pomysł na muzeum.
Ponadto Holmavik ma także - jak większość miast na Islandii - basen termalny dostęony za śmieszne pieniądze, więc nie wahaliśmy się ani chwili (w ogóle, odkąd przyjechał Paweł, rozbijaliśmy się po gorących źródłach).

Na Islandii poza sezonem niemal wszystko jest pozamykane na głucho, ale szybko
odkryliśmy zaletę tego stanu rzeczy: na campingach można rozbijać się za darmo, dzięki czemu nie trzeba wychodzić za miasto i szukać osłony od wiatru.

Dalej chcieliśmy dostać się do Isafjordur, największego miasta tej części kraju, ale mimo tańców na drodze i wsparcia panów Dariusza i Wiesława nie powiodło nam się. Zdecydowaliśmy się więc zmienić kierunek i ruszyliśmy z powrotem. Ostatecznie wylądowaliśmy na campingu pośrodku niczego i już chcieliśmy się zabrać za gotowanie kuskusu, ale niebo pokrzyżowało nam plany. Zaczęło świecić na zielono.

Widziałyśmy do tej pory dwie zorze, ale wyglądały jak blade zjawy lub smugi na niebie. To co pojawiło się tamtej nocy było czymś bardziej absurdalnym niż ten cały gezjer. Niebo oszalało i zaczęło tańczyć. Tu i ówdzie wędrowały smugi pędzla, z innych wyłaziły kształty podobne do drzew, koni, ludzi lub niepodobne do niczego. Miejscami zieleń przechodziła w fiolet i róż. Byliśmy już mocno zmarznięci i głodni, a widowisko trwało i trwało i nie chciało się skończyć. Nie wiadomo już było, w którą stronę patrzeć. Ciężko o tym precyzyjnie opowiedzieć.
Niebo dosłownie oszalało (i my też).

Kolejny dzień przyniósł kolejny krótki trekking. Zgarnęły nas dwie dziewczyny z Tajwanu, które przewiozły nas przez górskie serpentyny, miejscami pozbawione asfaltu, o nachyleniu 16%. Siedzieliśmy ściśnięci pod naszymi plecakami, więc na szczęście niewiele było okazji do spojrzenia w przepaść.
Wylądowaliśmy przy drodze do wodospadu Dynjandi i utknęliśmy na dobre. W okolicy znajdował się tylko zamknięty na głucho hotel i samoobsługowa stacja benzynowa. Dookoła cisza, tylko szum rzeki.

Było to jedno z lepszych utknięć w naszm życiu. Rozbiliśmy się na tarasie hotelu, pod dachem, osłonięci od wiatru. Weszliśmy na pobliskie góry, podziwiając panoramę z wysokości, a potem - idąc za radą życzliwego miejscowego - znaleźliśmy gorące źródła z widokiem na ocean. Komu potrzebny wodospad? Mieliśmy piękną pogodę, udało się rozpalić ogień (nieczęsta rzecz na Islandii), kuskus, piękne widoki i ciepłą skalną wannę. Okolica oferowała także zapas kory na rozpałkę, którą razem z Angelą niezwłocznie upchałyśmy do szaf*.

Następnego dnia, po dwóch godzinach oczekiwania, zjechaliśmy z gór, a potem dotarliśmy do Borgarnes (to miasto jest naszym stałym węzłem komunikacyjnym; wszystko jedno gdzie jedziemy, zawsze tam trafiamy, tym bardziej, że jest tam supermarket Bonus, odpowiednik naszej Biedronki), które nawet udało nam się tym razem zwiedzić. Po noclegu na zamkniętym campingu i oglądaniu dzikiej, żółtej zorzy, ruszyliśmy do Keflaviku, odstawić Pawła na samolot.

A teraz ponownie okupujemy lotnisko, korzystając z dobrodziejstw cywilizacji, takich jak Internet, łazienka i wrzątek od pana z kawiarni. Słońce wychodzi, a droga przed nami - czas ruszać dalej!

Jeśli podobał Wam się dzisiejszy post, wesprzyjcie dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com

*Szafy - nasze kurtki. Nawet nie macie pojęcia, co można upchać po kieszeniach - od łyżki po drewno na opał

Powolne ruszanie na północ

$
0
0


Pojechałyśmy do Grindaviku, miasta położonego na półwyspie Reykjanes, niedaleko lotniska. Po co? W sumie nie do końca jest to nam wiadome; chciałyśmy na niedzielę być w Reykjaviku i coś trzeba było zrobić z sobotą. Wybrałyśmy za cel więc okolice słynnej Błękitnej Laguny, do której jadą wszystkie wycieczki i przepuszczają tam grube tysiące eurasów.

Minęłyśmy więc Lagunę i dojechałyśmy do Grindaviku. Kierowca, który nas podwoził, wysadzając nas na nieczynnym campingu rzekł na odchodnym: "have fun".

Po pierwszym spacerze po mieście dochodzę do wniosku, że chyba brzmiało to jak kpina.
Ogólnie rzecz ujmując, Grindavik jest kwintesencją najbrzydszego, wyludnionego islandzkiego miasta. Utknąć tam oznacza depresję. Odrapane, blaszane domy straszą na ulicach, a atmosferę uzupełnia siąpiący deszcz (nie wierzę w to, że w Grindaviku świeci słońce; na pewno nie). Ludzie zaś są bardzo dobrze poukrywani i trzeba się nieźle naszukać, aby ich zobaczyć. Niemniej - częściowo nam się udało.

Niewątpliwie najbardziej oryginalną postacią tego miejsca jest pani Thordis.

Pani Thordis sprzedaje kamienie, o czym informuje wielki napis i wystawka tychże przed jej czerwonym domem. A w kolekcji ma wiele pięknych minerałów, to trzeba przyznać.
Jak się przekonałyśmy, ''kolekcja'' to słowo klucz. Pani Thordis, widząc nasze zainteresowanie, zaprosiła nas do domu, w którym wszystkie ściany obwieszone są... dosłownie wszystkim. Pani Thordis zbiera wszystko co tylko da się zbierać: pocztówki, długopisy (dużo długopisów), kubki, breloczki, skrzydła ptaktów, przypinki, drewniane chodaki z napisami z różnych turystycznych miejscowości, pudełka od zapałek (ma nawet jedno z Biedronki) oraz podpisy gości. Wpisałyśmy się także i my (być może ukradła nam dusze).




Demoniczną atmosferę Grindaviku dopełniał szlak prowadzący do latarni morskiej, w której nie ma latarnika. Przeszłyśmy go ciemnym wieczorem, oglądając przy świetle latarki wraki statków, które stanowią swoistą ściekę edukacyjną. Można odnieść wrażenie, że wszystko się w Grindaviku rozbija i miasto toi słynie głównie z katastrof morskich (jak widać, latarnia spełnia swoją funkcję).




Z deszczowego Grindaviku, w mokrych butach, przetransportowałyśmy się do Reykjaviku, gdzie na polskiej mszy spotkałyśmy ''swoich''. I wreszcie wyszło słońce.

Ksiądz Piotr, widząc nasze plecaki zalegające pod kościelną kolumną, podszedł do nas po mszy i zapytał, czy nie potrzebujemy czegoś. Dalej wszystko potoczyło się szybko - poznałyśmy Monikę, Zbyszka, Zosię, Dorotę, Mateusza i ich dzieciaki. Wszyscy oni działają we wspólnocie zawiązanej przy parafii. Dzięki nim poczułyśmy się jak w domu i po raz pierwszy w tej podróży przespałyśmy się w najprawdziwszym łóżku (ŁÓŻKU!). Mała rzecz, a cieszy. I w tym miejscu wszystkim Wam, droga polska emigracji, z całego serca dziękujemy! Reykjavik przestał być taki straszny, a Islandia - mimo że piękna - tak deszczowa.



Ruszyłyśmy wreszcie na północ, ale zaraz przed Borgarnes skręciłyśmy na wschód, bo Zosia sprzedała nam informację o pięknych wodospadach wypływających ze skał lawowych (bez obecności na powierzchni rzeki; dziwactwo jakich mało). I istotnie było warto. Ponadto przy wodospadach spotkałyśmy także wesołą grupę Polaków z "Join the trip" (obczajcie sobie na fb), którzy poratowali nas żelaznym zapasem jedzenia.







Dalej miałyśmy wrócić do głównej drogi i jechać wreszcie na tę północ, ale utknęłyśmy w Reykholcie.
Reykholt to niewielkie miasteczko; można je przejść w 20 minut, łącznie z obejściem lasu (tak, tak, tam naprawdę rosną drzewa!). Pierwszą noc, która miała być też ostatnią w tym miejscu, spędziłyśmy właśnie tam, próbując zagotować cokolwiek na mokrym drewnie, ponownie okadzając się dymem. Rano ruszyłyśmy do szklarni po pomidory i poznałyśmy Bjossiego.

Bjossi, syn właściciela szklarni, niestety nie potrzebował pracowników, ale dał nam pomidory w prezencie, wskazał mnóstwo okolicznych atrakcji, oprowadził, a potem przewiózł quadem po Reykholcie opowiadając mnóstwo ciekawostek. Dzięki niemu też odkryłyśmy niezbyt gorące źródło, przy którym znajdowała się rekontrukcja chatki-tunelu, prowadzącej w średniowieczu do fortu (w latach 1998-2007 były tu wykopaliska). Korzystał z niego wielokrotnie Snorri Sturlusson, lokalny średniowieczny bohater - autor sag oraz polityk. Snorri i jego życie jest tematem lokalnego muzeum.

Chatka Snorriego okazała się oczywiście idealnym miejscem noclegowym do naszej kolekcji - nie musiałyśmy długo się nad tym zastanawiać.

Ponadto Reykholt ma jeszcze jedną, gigantyczną zaletę: gorące źródło obudowane kamieniami, z kominem, w którym jest ruszt. Idealny do gotowania.
Tak więc zaczęłyśmy żywić się zdrowo, gotując owsiankę i kuskus na parze. Niech żyje energia geotermalna!

Przy naszym trybie podróżowania Reykholt stanowił koczowisko idealne - kuchnia w gotowości niezależnie od warunków atmosferycznych i domek, do którego nikt nie zaglądał (trzeba było tylko uważać na chińskie wycieczki). Ciężko się go opuszczało, ale w końcu jednak ruszyłyśmy na północ.






Jak przystało na blondynki - do Blonduos.




Ale o tym już następnym razem.

Jeśli Wam się podobało - pamiętajcie o fundacji sióstr z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com

Słoneczna północ

$
0
0
Powoli nadrabiamy zaległości, co nie jest łatwe, bo wiele się dzieje. Przez Blonduos oraz wulkan Grabrok, gdzie spotkałyśmy serdecznego kucharza z Holandii, który nas przeniocował, (to drugi nocleg w łóżku w tej podróży!) dotarłyśmy wreszcie na północ kraju i bardzo nam się to sposobało, bo:





Poranny relaks przy herbacie (jak bardzo docenia się takie chwile)




- świeci słońce!
- od kilku dni praktycznie nie padało (!!!)
- miasta są ładne
- na ulicach są ludzie i toczy się życie (!!!!!!)
Poważnie. Miasteczka północy, a szczególbnie Saudarkrokur, Siglufjordur, a nawet Dalkvik i Hofsos urzekły nas swoją żywotnocią. Po odwiedzeniu licznych miast duchów znalazłysmy wreszcie miejsca, gdzie są otwarte restauracje, a po ulicach chodzą żywi ludzie - nie tylko przemykają, ale spacerują, grają w piłkę albo wykazują innne aktywności. W Saudarkrokur na przykład, w miejscowym kościele trafiłyśmy na próbę chóru ("ej, zobacz, coś tam się dzieje, sa tam ludzie, wejdźmy").
Organizacja chóru na Islandii to nie taka prosta sprawa, bo trzeba znaleźć:
a) Islandczyka (co nie zawsze jest łatwe)
b) wierzącego
c) jako-tako śpiewającego.
Chór z Saudarkrokur liczy kilkanaście osób i spotyka się co tydzień. A radzą sobie bardzo dobrze (tzn. Angela tak stwierdziła, bo dla mnie, z moim słuchem muzycznym wiele rzeczy brzmi dobrze; tak więc chór z Saudarkrokur brzmiał chyba bardzo dobrze).

A na islandzkie zimno polecamy śpiwory firmy Yeti - naszego sponsora.



Koń Rafał z rozbieganymi oczami w Saudarkrokur.


Saudarkrokur to także miejsce, gdzie postanowiłam poszukać pracy - bo ładnie, poznałyśmy tam już kilka osób i w ogóle można tu pomieszkać. Po tournee po wszystkich miejscowych zakładach pracy (połowa z nich nie wiem czym się zajmuje, ale warto rozmawiać; szczególnie z panem, który na mój widok wyciągnął słownik islandzko-angielski).
Podczas jazdy przez miasteczka północy korzystałyśmy z nieczynnych campingów, wzbudzając niedowierzanie Islandczyków - ale cóż było robić? Trafiłyśmy na nadspodziewanie ciepłą jesień (niewiele zimniejszą niż islandzkie lato w tym roku). Dziwnie było jechać na północ i czuć wzrost temperatury. Ale nie narzekamy.

Mimo wszystko, miesiąc w podróży zrobił swoje i do Akureyri, stolicy północy trafiłyśmy nieco wyplute; za postawienie nas na nogi dziękujemy siostrom karmelitankom (super międzynarodowy skład!) oraz księdzu Adamowi, który nas przenocował i... zabrał na wycieczkę!

Wycieczka była do Myvatn - największego tutejszego jeziora zlokalizowanego w kraterze wulkanu. W ogóle wulkanów i lawowych górek tu na pęczki. Cała okolica wygląda jak - nie przymierzając - Mordor (albo pustkowie Smauga, jak woli ks. Adam). Jałowe lessowe góry w odcieniach żółci i brązu, pola lawy i kamieni (trudno jednak nie wierzyć w te trolle) oraz biała para wydobywająca się z ziemi to tu to tam dając pole do popisu dla elektrowni geotermalnych (pod Akureyri ostatnio budują tunel i trafili na wrzącą rzekę; jeśli kiedyś podczas budowy tunelu zauważycie, że ziemia się gotuje - szybko uciekajcie). Wszystko to uzupełniają kolorowe pola gotującego się błota i wodospady. Wszystko to oczywiście dynamicznie się zmienia -ziamia tu naprawdę ŻYJE, a wulkany wybuchają z mniejszą lub mniejszą regularnością.
- Czwarty dzień stworzenia, świat jeszcze nie gotowy na ludzi - mówi ks. Adam. I ma rację. Cała ta Islandia wygląda jak boski poligon doświadczalny.  

Zmęczona Radzi na drodze.

Zmęczona Radzi w kościele

Z serdeczną siostrą Marceliną - Karmelitanką z Brazylii.


Jasknia z ciepłą wodą w okolicy Jeziora Myvatn.

Z ks. Adamem przy kraterze wulkanu Viti.







Jutro ruszamy dalej - na wschód! Liczymy na dobrą pogodę cały czas. Mordor w słońcu da się lubić :)

Jeśli dotrwaliście do końca tego posta - kliknijcie w link poniżej:
http://fundacjagarczynskiej.wordpress.com

Koń Odyna i gotowanie na parze

$
0
0
Ruszyłyśmy na wschód, bo tam przecież musiała być jakaś cywilizacja. I była. Tak właściwie to podróż po północnym i wschodnim wybrzeżu to odkrywanie przez nas najlepszej i nabardziej gościnnej części Islandii.



Po opuszczeniu Akureyri ruszyłyśmy do Asbyrgi - miejsca słynącego z kanionu rzeki Jokulsa, najdłuższego (chyba) w Europie, oraz ze skały w kształcie końskiej podkowy (jak na nasze oko trochę niedorobiona, ale niech będzie). Skała powstała wskutek działalności powodzi lodowcowych, które rzeźbiły ją w mnóstwie niezrozumiałych procesów geologicznych. Inna wersja głosi, że to koń Odyna odcisnął na ziemi jedno ze swych kopyt (jak dla mnie ta druga werja jest bardziej wiarygodna, bo pierwszą nie końca jestem w stanie sobie wyobrazić; jak się patrzy na tę skałę i czarny ślad po nieistniejącym wodospadzie to wersja z koniem brzmi bardziej realnie).





Asbyrgi jest poza głównym szlakiem i próbując się tam dostać zastanawiałyśmy się, czy aby tam nie utkniemy. 23.10. byłyśmy umówione w Reydarfjordur, a Asbyrgi wyglądało jak miejsce na końcu świata, gdzie nic nie jeździ, a co dopiero w drugą stronę. Znowu jednak miałyśmy szczęście - po długim oczekiwaniu w deszczu, gdy już bliskie byłyśmy rozbicia namiotu gdziekolwiek i dotrwania do rana, najpierw złapałyśmy stopa do Husaviku, a następnego dnia zatrzymał się dla nas Khart.
Khart - małomówny Islandczyk, jechał do pracy przez Asbyrgi, więc najpierw nas tam podwiózł, a potem - wracając - zabrał do głównej drogi. Mało tego - gdy usłyszał, że chcemy spać pod namiotem, powiedział:
- Jutro spadnie śnieg!
Zbytnio się nie przejełyśmy; gdyby śnieg padał za każdym razem, gdy słyszymy o tym od Islandczyków, naszego namiotu nie byłoby widać spod zasp. Khart w całej swojej małomówności zmartwił się o nas bardzo (jak się okazało sam ma dwie córki) i zaproponował, że możemy przenocować w domku letniskowym, który jego firma wynamuje dla pracowników.
Domek okazał się istną hacjendą z jacuzzi w islandzkim lesie (!). W życiu nie spotkałyśmy tak serdecznego Islandczyka i brakowało nam słów, aby mu podziękować.




Kiedy Khart odstawił nas z powrotem na szlak, stanęłyśmy przed koniecznością przejechania przez rejon Myvatn - tak samo piękny jak i odludny. Byłyśmy już tam na wycieczce z księdzem, więc teraz zależało nam jedynie na przekroczeniu pustyni i dostaniu się do miasta po drugiej stronie tego bezludzia. No, i być może na zobaczeniu wodospadu Detifoss, o największym przepływie wody w Europie. Był on jednak sporo oddalony od głównej drogi, więc łapałyśmy cokolwiek, nie wybrzydzając. Czasem jednak warto wypowiedzieć swoje życzenia na głos, bo zatrzymała się dla nas para Amerykanów - Brian i Chelsea, którzy obwieścili:
- Jedziemy do Detifoss!
Tak więc nasza radosna czwórka dojechała na odludzie przysypane już śniegiem, gdzie szlak między skałami prowadzi do naprawdę imponującego wodospadu. I tu nie można już powiedzieć ''just another waterfall''.







Brian i Chelsea zostawili nas przy Hverirze - obszarze geotermalnym podobnym do Yellowstone, gdzie ziemia paruje, a błoto się gotuje barwiąc ziemię na różne kolory.
- Gotujemy?
Mówią, że gotowanie na parze jest bardzo zdrowe - więc czemu nie? Wyciągnęłyśmy menażki i całą resztę sprzętu do gotowania, po czym wstawiłyśmy wodę na palnik nr 2 (palnik nr 1 był zajęty, bo kręcili tam jakiś film; pewnie o gotowaniu). Palnik był stertą kamieni, z której wydobywała się para. Znalazłam w miarę stabilny kamień i ustawiłam na nim menażkę - ku uciesze Chińczyków (moja menażka jest od dziś najsłynniejszym naczyniem w Chinach; i niech się schowają wszystkie brązowe garnki).
Ugotowałyśmy, zjadłyśmy, a menażka nawet się trochę umyła; gotowanie na parze to same korzyści - szczególnie w tak pięknych okolicznościach przyrody.



Po posiłku i dłuższym oczekiwaniem w padającym śniegu, wreszcie zatrzymał się dla nas kolejny małomówny Islandczyk, który przewiózł nas przez pustynię. I wtedy zobaczyłyśmy wreszcie islandzką zimę. Biała mgła zlewała się z wszechobecnym śniegiem, tak że miejscami nie było widać gór. Dookoła nic tylko zaspy i żółte słupki wyznaczające granice oblodzonej drogi. Minięcie się z jadącym z naprzeciwka tirem stanowiło nie lada wyzwanie. Krajobraz dookoła przywodził na myśl Grenlandię. Piękny i straszny zarazem.
Islandczyk wysadził nas w Egilstadir, gdzie śnieg się skończył. Po raz pierwszy spotkałyśmy na campingu innych ludzi - a to rzadkość poza sezonem.




Rano ruszyłyśmy do Reydarfjordur, gdzie zaczął się dla nas naprawdę dobry czas - ale o tym w następnym poście już niedługo!

Zajrzyjcie na strony naszych sponsorów, dzięki którym aż tak nie marzniemy:
www.yeti.com.pl
www.e-horyzont.pl

oraz na stronę fundacji z Wałbrzycha:
 fundacjagarczynskiej.wordpress.com

Słowacka brać

$
0
0
Z Egilstadir dotarłyśmy do Reydarfjordur, gdzie już na wjeździe zobaczyłyśmy drewniany kościół na wzgórzu. Wyglądał jak przeniesiony z Tatr, czym przyjemnie i swojsko wyróżniał się od tutejszych kościołów luterańskich. Od razu więc wiedziałyśmy, że to tam mieści się katolicka parafia prowadzona przez braci kapucynów ze Słowacji, z którymi skontaktowały nas siostry z Akureyri.

Kościół jest budowany od kilku miesięcy przez mnichów i wolontariuszy - pomagają także parafianie. Gdy dotarłyśmy do Reydarfjordur, kładziono właśnie blachę na dachu.
- Mamy szczęście, że nie ma wiatru!
Istotnie, pogoda była łaskawa, bo o ile wiatr na Islandii potrafi porywać kontenery w porcie, tym razem tylko przewracał drabiny (na szczęście bez ludzi).
Przyjął nas brat Peter, pełniący funkcję proboszcza. Oprócz niego, na parafii jest także drugi Peter, zwany tu powszechnie Finciem.



Fincio gra na gitarze, podczas gdy brat Peter odprawia mszę - kazanie było dwujęzyczne: najpierw po islandzku do Peruwianki Paoli, która mieszka tu już ze swoim islandzkim mężem kilka lat, a potem po polsku, ponieważ Polacy dominowali tego dnia w kościele. Przy stole natomiast, podczas posiłków, była istna słowiańska mieszanka - polsko-słowacka. To był jednak dopiero początek wersji multi-language.

Brat Fincio zabrał nas do Hofn, gdzie miał odprawić mszę następnego dnia. Dwieście kilometrów pustyni zeszło nam na rozmowach o niuansach i zadziwiających różnicach naszych języków, a także o dziwności języka islandzkiego, który dla nas, Słowian, zawsze będzie brzmiał, jakby ktoś w środek zdania wstawił ''blablabla''.
Brat Fincio przenocował nas w pokoju gościnnym przy kościele (kolejny dach nad głową, za który jesteśmy wdzięczne!), a potem poszedł w odwiedziny do znajomych Słowaków, którzy następnie... przyszli z bratem Finciem do kościoła.
Był to zdecydowanie najbardziej pełen życia wieczór na tej chłodnej Islandii. Słowacy przyjechali tu do pracy na 6 tygodni i niebawem wracali do domu. Pochodzący z Nitry i okolic, okazali się gorliwymi śpiewakami. Zaraz znalazły się gitary, Angela wyciągnęła ukulele i długo w nocy leciały polsko-słowacko-angielskie przeboje piosenki popularnej. Następnego dnia wszyscy spotkaliśmy się na mszy, na której zagościli Polacy, Słowacy, Islandczycy, Filipinki, Litwinka i kto wie, kto jeszcze. Brat Fincio wypowiedział dwujęzyczne kazanie, pomagając sobie slajdami i wszystkimi kończynami ciała, a "Ojcze Nasz" każdy odmówił w swoim języku ("To było fajne!" podsumował brat Fincio, gdy udało nam się skończyć mniej więcej w tym samym rytmie).







Spędziłyśmy resztę dnia w słowackim towarzystwie - dobrze było móc mówić po słowiańsku i spotkać tak dużo ludzi w jednym miejscu, bo na islandzkim odludziu nie jest to takie łatwe.

Co wiemy o atrakcjach Hofn? Niewiele. Wiemy, że jest tam basen, jak w każdym islandzkim mieście, a na wybrzeżu jest tablica informacyjna o Saturnie (?!). Niemniej, były to jedne z najlepszych dni w tej podróży i dziękujemy wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Prawdopodobnie spotkamy się jeszcze w Reykjaviku.

Wyjeżdżając z Hofn zabrał nas na stopa Kristoff ze swoim synem Yacobem, których widziałyśmy w kościele.
- Trzeba nie mieć serca, żeby was nie zabrać!

I tak, dojechałyśmy ponownie na południe, do jeziora Jokulsarlon, gdzie przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu, podziwiałyśmy góry lodowe w drodze do oceanu. Spędziłyśmy tam niemal cały dzień, aż w końcu niespiesznie ruszyłyśmy na zachód, drogą, którą przemierzyłyśmy już na początku naszej podróży razem z Jankiem i Jackiem. Było to ponad miesiąc temu, a wydaje się, jakby minął rok.
Po drodze niewiele się działo - wychodziło już z nas zmęczenie powodowane jesienną włóczęgą po bezludziach. Udało nam się zobaczyć (trochę przypadkiem) geologiczną ciekawostkę - skałę, która wygląda jak podłoga kościoła. Początkowo ludzie myśleli, że to faktycznie pozostałość po świątyni irlandzkich mnichów, którzy przyjechali tu chrystianizować kraj. I rzeczywiście, trudno się nie pomylić.



Kurcze, potłukło się... jak ja to posklejam?



Teraz, gdy to piszę, jesteśmy w Reykjaviku, w gościnnych progach Zosi. Czeka nas jeszcze kilka wesołych spotkań, a potem...

... w poniedziałek lecimy do Polski.

Nie znalazłyśmy pracy na Islandii. Sezon turystyczny skończył się i okazało się, że to nie takie łatwe.
Na Grenlandię też nie dostaniemy się zbyt szybko, bo jedyne co tam pływa to statki turystyczne - i to tylko latem (a pytałyśmy i sprawdzałyśmy dostępne opcje - kto jak nie my?).
Zmieniły się też plany osobiste u Angeli - ale o tym niech napisze sama :)
Półtora miesiąca włóczęgi po tym fascynującym, ale trudnym kraju wystarczy - teraz mamy ochotę gdzieś się zatrzymać. Długo można by o tym pisać - ale nie będę, bo coś musi zostać do opowiedzenia na slajdowiskach, a także przy spotkaniach z bliskimi.

Co dalej? Mnóstwo drzwi jest otwartych, dlatego nie jest wykluczone, że blog nadal będzie działał. Ale o tym już innym razem :)
Do zobaczenia!

I pamiętajcie o siostrach z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/

Islandzki bilans

$
0
0
No to jesteśmy w domu. A przynajmniej na jakiś czas.
Podtrzymuję swoją opinię, że Islandia jest najdziwniejszym krajem, jaki w życiu widziałam. Jest kompletnie odmienna od Polski. Bez względu na jej wady i trudności, warto było tam pojechać. Przez półtora miesiąca włóczęgi czuję się upoważniona do napisania nowej wersji wikipedii dla Islandii - bardzo subiektywnej, ale z jakiej przyczyny mam być obiektywna?

To zaczynamy!

Islandia

Klimat:
Oceaniczny, oceaniczny i jeszcze raz mokry. Islandczycy zwykli mówić, że jeśli nie podoba ci się islandzka pogoda, poczekaj pięć minut to się zmieni. No, chyba że się nie zmieni. Choć też zależy, co rozumiesz pod pojęciem zmiany. Deszcz może mieć nieskończenie wiele odmian. Może na przykład padać. Albo padać bardziej. Może też padać poziomo. Może siąpić, może mżyć. Może też padać zmarznięty deszcz.
Oprócz deszczu, jest jeszcze wiatr. Zimą dochodzi ponoć do 200 km/h. Tacza bele ze słomą, przestawia kontenery w portach, porywa namioty (pierwszego dnia nauczyliśmy się, że NIE MOŻNA rozbijać się na otwartej przestrzeni). Wiatr też może wiać bardziej, a może też mniej. Może miotać o skały. Może wiać od oceanu albo wiać cholera wie skąd. Po prostu może wiać.
Ponadto, jeśli chodzi o temperatury, nie jest tragicznie - tegoroczna jesień była niewiele chłodniejsza od ostatniego lata. Jeśli akurat wiatr nie przewiewa cię na wylot, to ogólnie jest całkiem dobrze, a dobry śpiwór to ciepła noc. Co prawda zdarzają się nocne przymrozki i rano trzeba połamać namiot przed złożeniem (zakładając, że masz jeszcze czucie w palcach), ale bez tragedii. Opady śniegu są obfite na północy, w Reykjaviku zdarza się, że trawa jest zielona przez cały rok.

Geologia:
Islandia jest krajem geologicznie niedorobionym - jako najmłodszy ląd w Europie jest ciągle w fazie tworzenia i ja osobiście odniosłam wrażenie, że o ile w Australii może zabić cię fauna i flora, to na Islandii to ziemia jest tym, co na każdym kroku czyha na twoje życie.
Na przykład, bieganie po polu lawowym może skończyć się pochłonięciem przez niewidoczne dziury. Nikt nie wie, ile jaskiń jest pod spodem. Zdarza się, że ziemia czasami się zapada odsłaniając kolejne dziury.
- A jak człowiek wpadnie w taką szczelinę to umrze i kto go znajdzie? Nawet śmierdzieć nie będzie - podsumował ks. Adam z Akureyri (ks. Adam roztoczył przed nami wizję malowniczej śmierci na Islandii na milion sposobów).
Z mniejszą lub większą regularnością wybuchają także na Islandii wulkany - wspomnieć można choćby Eyjafjallajokull, który w 2010 sparaliżował ruch lotniczy nad Europą. Podczas naszego pobytu na wyspie obudził się natomiast zaspany Vatnajokull - największy wulkan-lodowiec starego kontynentu. Erupcje spowodowały topnienie czapy lodowej, która zalała drogę nr 1 (podobno, bo Islandczycy, których spotkałyśmy nie umieli ustalić wspólnej wersji; prawdopodobnie wiecie o tym wydarzeniu więcej z polskich wiadomości).
Aktywny wulkanizm oczywiście nie należy do zjawisk bezpiecznych - mimo to wielu ludzi decyduje się oglądać erupcje z bliska w trampkach i krótkich spodenkach (zamiast racjonalnie uciekać).
Budowa geologiczna Islandii jest jednak bardzo ładna kolorystycznie - barwne góry na horyzoncie stanowią widok bardzo urokliwy, a skały przybierają najdziwaczniejsze kształty na świecie - pomarszczonej skóry słonia albo czegoś, co wygląda jak piach, ale jest twarde i ma dobrą przyczepność.
A, no i poza tym ziemia dymi i strzela gejzerami, bo jest gigantycznym źródłem energii geotermalnej.

Hydrologia:
Woda jest. W dużej ilości. Tak dużej, że Islandczycy nie żałują jej sobie biorąc prysznic i nie przejmują się takimi drobnostkami jak odkręcony kran w łazience. Rzeki są natomiast bardzo dynamiczne, podobnie jak wodospady, które pojawiają się, znikają lub zmieniają bieg. Jeśli interesujecie się procesami hydrologicznymi i brakuje Wam cierpliwości - jedźcie na Islandię, tam wszystko się dzieje bardzo szybko. Pod Akureyri na przykład powstał ostatnio nowy wodospad, bo podczas drążenia tunelu robotnicy natrafili na gorącą rzekę (zdarza się każdemu) i trzeba było gdzieś tę wodę odprowadzić (zaraz po ewakuacji ludzi).
Islandia jest usiana oczywiście gorącymi źródłami, w których można się kąpać. Wiele z nich jest obudowanych i włączonych w ruch turystyczny, ale równie liczne są dzikie i żeby do nich dotrzeć, trzeba pytać miejscowych. Są zdecydowanie bardziej urokliwe. Niektóre z nich pewnie znikną, bo jako się rzekło, ta wyspa żyje, ale bez obaw, bo gdzieś niedługo powstaną kolejne.
Przed kąpielą warto sprawdzić temperaturę wody, bo słyszałyśmy od przypadkach ludzi ugotowanych na Islandii. Dosłownie. Skakanie na główkę do gorącego źródła nie jest dobrym pomysłem.
Rzecz jasne każde szanujące się islandzkie miasto ma basen, na który wszyscy chodzą głównie po to, aby wygrzać się w jacuzzi.

Roślinność:
Tundra jak okiem sięgnąć - jesienią mieni się w tysiącu odcieni brązu i pomarańczy. Porosty są wszechobecne i naprawdę ładne...
...czego nie można powiedzieć o drzewach. Jeżeli już się zdarzają, są to zwykle karłowate odmiany brzozy i jarzębiny, przyginane do ziemi przez wiatr. Iglaki występujące w krajobrazie są drzewami przywiezionymi i ponoć ciągle są w fazie adaptacji.
Są na Islandii lasy, ale trudno je znaleźć i zwykle nie są zbyt obszerne (kolejne mądre islandzkie powiedzenie mówi: jeśli zgubisz się w islandzkim lesie - po prostu wstań).
Kiedyś jechałyśmy stopem z pewnym Islandczykiem, który wskazując na jakieś rachityczne krzaki, rzucił w rozmowie:
- O, tu po bokach rosną drzewa.
A mnie cisnęło się na usta: "ty chyba drzewa w życiu nie widziałeś".
Wiem, że ten dział ''roślinność" powinien zawierać więcej informacji o tym, co rośnie na Islandii, a nie o tym co tam NIE rośnie... ale właśnie wróciłam z ząbkowskiego lasu i.... cóż poradzić, lubię to, że są tu drzewa. Poza tym obiecałam Wam subiektywne spojrzenie, a słowa trzeba dotrzymywać.
 
Historia:
Najkrócej można streścić ją następująco: przybycie wikingów - zależność od Danii - niepodległość - działalność NATO. Wikingowie oczywiście zasłynęli bardzo jako odkrywcy, popłynęli na Grenlandię, odkryli Amerykę i w ogóle. Tak więc - działo się!
A potem działo się trochę mniej.
Islandia uzyskała niepodległość w tym samym roku co i Polska, choć jej poszło zdecydowanie łatwiej - król duński zwyczajnie z niej zrezygnował.
Północne regiony Islandii szczycą się tym, że odwiedzając je, turysta może dowiedzieć się o roli Islandii w II wojnie światowej... No więc... Islandia była zajęta przez Niemcy, ponieważ była zależna od Danii, która również była przez nie zajęta.
I to mniej więcej tyle.
Największy rozwój Islandia przeżyła, gdy została bazą dla amerykańskich żołnierzy z NATO. Wiele się wtedy działo - rozbudowano drogi (lub w ogóle zbudowano), ludność przeniosła się z ziemianek do domów krytych blachą, a w latach '80 wprowadzono oficjalny zakaz współżycia z owcami.

Rolnictwo:
Przepraszam - co?
Owce. Dużo owiec.


Ludność:
Trzysta dwadzieścia tysięcy ludzi, z czego sto dwadzieścia tysięcy w Reykjaviku. I milion turystów rocznie.
Na Islandii jest więcej owiec niż ludzi. Kraj jest niemal trzykrotnie mniejszy od Polski, ale jest jedną wielką pustką. W małych miejscowościach na Fiordach Zachodnich lub na półwyspie Snaefelsness próżno szukać życia po sezonie. Większość domów jest zasiedlana tylko latem (jakby było dużo cieplej). Poza tym, szczególnie na zachodzie, spotkać można opuszczone farmy, które są żywym świadectwem problemu niemal każdego kraju - wynoszenia się ludzi do dużych miast (w przypadku Islandii - miasta).
Islandczycy są potomkami kilku rodów, którzy przybyli tu w czasach wikingów i praktycznie rzecz ujmując - prawie wszyscy są ze sobą jakoś spokrewnieni. Mają nawet specjalne aplikacje na telefon aby sprawdzić, czy przypadkiem nie umawiają się z własną siostrą (co podobno wcale nie jest takie niemożliwe). Generalnie rzecz ujmując Islandczycy wyznają całkiem dużą swobodę obyczajów.
Niewielka wymiana genów spowodowała początek licznych chorób i niepełnosprawności. Islandczycy stoją na krawędzi kryzysu demograficznego z powodu hermetycznego środowiska i małej wymiany krwi. Jakiś czas temu popularne było nawet zawiązywanie umowy między samotnymi islandzkimi mężczyznami a kobietami z Filipin, które przylatywały na wyspę i w zamian za opiekę mogły ściągnąć resztę swojej rodziny.
Warto także nadmienić, że Polacy stanowią procentowo największą mniejszość na Islandii. Polaka łatwo spotkać w każdym kraju - cóż dopiero tam!

Język:
- Kobieto, wyjmij to jedzenie z buzi jak mówisz! - opinia Jacka na temat islandzkiej spikerki.
No i tak to mniej więcej brzmi.Opcjonalnie: "blablabla".

Ustrój polityczny:
- Tu naprawdę działa demokracja! Referendum to nie jest tylko puste słowo - jak ludzie powiedzą, tak ma być i już! Tu się szanuje głos obywateli.
- Jaka demokracja?! Pic na wodę, oni tu mają wikiński zamordyzm, jak im powiedzą, tak ma być. Jak mieli kryzys w 2008 to było powiedziane, że zbankrutują i nikt nie miał nic do gadania. Mieli się zgodzić na reformy i się zgodzili, bo tak mieli powiedziane.
Wybierzcie sobie opcję.

Religia:
Luteranizm. Przynajmniej teoretycznie.
Podobnie jak w Norwegii, luterańscy kapłani są traktowani jak urzędnicy, a podatki każdego obywatela z automatu idą na luterański kościół - chyba że ktoś zada sobie trud i wskaże inaczej.
Generalnie jednak Islandczycy nie są zbyt religijni. Oprócz Kościoła luterańskiego działa także Kościół katolicki, w którym większość wiernych to Polacy i Filipińczycy. Wciąż jest to jednak Kościół misyjny, a księża przejeżdżają czasem setki kilometrów, aby odprawić mszę, czasem dla dosłownie kilku osób.''Tutaj ksiądz nie jest pasterzem, tylko rybakiem''.

Tradycja:
Mimo słabej religijności, Islandczycy bardzo serio traktują wszelkie opowieści o trollach, elfach i huldufolkach, czyli niewidzialnych ludziach. Mało kto się do tego przyzna, ale też mało który Islandczyk będzie się z tego śmiał. Kiedy kamienie spadają na drogę - przyczyną mogą być elfy lub trolle (gdy patrzy się na nieskończone pola lawy porośnięte mchem, trudno nie zacząć w to wierzyć). Huldufolki natomiast zamieszkują skały i ludzkie domy, straszą ludzi, trzaskają drzwiami - i nikogo już to nie dziwi.

Kuchnia:
Podstawą islandzkiej kuchni są ryby i barany, czyli to, co mają na miejscu w dużej ilości. A także tanie (jak na warunki islandzkie) jedzenie z Bonusa. Tradycyjnym przysmakiem jest też zgniły rekin (świeży zawiera toksyny), który śmierdzi jak, cytuję: "męska toaleta z dworca PKS z końca poprzedniego stulecia". 

I tak to mniej więcej wygląda. Nie przeczytałam żadnej mądrej książki o Islandii. Post powstał na podstawie rozmów ze spotkanymi ludźmi i obserwacji kraju po drodze. Opiera się więc głównie na niesprawdzonych informacjach, plotkach i subiektywnych odczuciach. Ale zaufajcie mi - jestem archeologiem. W podróży.

Jeśli choć raz uśmiechnęliście się podczas czytania tego posta - wspomóżcie fundację na rzecz dzieciaków z Wałbrzycha. Pojawiają się doniesienia, że dach się sypie - nie ma więc na co czekać:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/

Wałbrzych po raz drugi

$
0
0
Jakoś ze dwa lub trzy tygodnie po powrocie (ale ten czas leci!) stanęłyśmy z Angelą na wylotówce z Warszawy i obrałyśmy kierunek na Wałbrzych. Choć właściwie to na Kraków. Przez Radom. Ale to wina ''Polski wiecznie w budowie''. Na szczęście mamy więcej dróg niż Islandia, więc można było jechać naokoło. A na jeszcze większe szczęście, wojskowe autobusy z Wrocławia robią przeglądy techniczne w Radomiu, a potem wracają na pusto.

Tak więc dotarłyśmy. Do Wałbrzycha i do Kuźnicy Talentów, czyli siedziby fundacji im. s. W. Garczyńskiej, do wspierania której próbowałam Was zachęcić (i dalej będę) produkując się tutaj przy każdej możliwej okazji. Siostry przyjęły nas jak zwykle z wielką serdecznością.

Podopieczni fundacji oraz uczennice prowadzonego przez siostrę gimnazjum i liceum byli słuchaczami naszej pierwszej prelekcji na temat Islandii. Miałyśmy okazję poopowiadać szerszej publiczności o potwornych gejzerach, tajemniczych elfach, małomównych Islandczykach, pustych przestrzeniach, serdecznych Polakach i Słowakach, szaleńczym wietrze, pustych chatach z martwymi lokatorami, deszczu padającym poziomo (a propos, ostatnio ktoś mi powiedział: ''nigdy nie wierzyłem, że to z tym deszczem może być prawda'' - ja też; dopóki nie pojechałam do Hveragerdi), gorących źródłach, dziwacznych skałach... i mnóstwie innych spraw. Jak się nad tym zastanowić, to trochę tego było, jak na półtora miesiąca w tak pustym kraju.

Dzieciaki ze świetlicy i dziewczyny ze szkoły okazali się wdzięcznymi słuchaczami - niezwykle miło było wystąpić przed taką sympatyczną i wesołą publicznością! My za to miałyśmy okazję podpatrzyć, jak wyglądają warsztaty teatralne - w Kuźni Talentów ciągle coś się dzieje, a dzieciaki rozwijają swoje zainteresowania każdego dnia. Nam udało się chyba zachęcić kilkoro z nich do podróży! :)

Dzisiaj linka do strony fundacji nie będzie. Będzie za to link do wydarzenia facebookowego:
https://www.facebook.com/events/1653222878300697/
Dwunastego grudnia zostanie opublikowany na youtubie film o fundacji Garczyńskiej i jej podopiecznych. Biorąc udział w wydarzeniu macie szansę tego nie przegapić :) Film trzeba polubić na youtubie, bo gra idzie o ważną stawkę.
Fundacja uczestniczy w ''Project for Awesome''. Klikając na film fundacji dajecie im szansę na wygranie środków na remont dachu świetlicy. A to ważna sprawa! Zatem dołączajcie do wydarzenia i propagujcie wśród znajomych, bo termin jest bliski! My zaś obiecałyśmy siostrom, że będziemy o tym trąbić - no to zaczynamy!

I tak zakończyła się nasza kolejna wizyta w Wałbrzychu.

A potem? A potem skoczyłyśmy w Karkonosze, bo to grzech być tak blisko gór i nie pojechać choć na chwilę! Siostra Daniela wymodliła nam szybki autostop do Karpacza, gdzie okazało się, że nasza sława nas wyprzedza i dopadła nas telewizja (wystąpiłyśmy w programie o przepięknej nazwie ''Teraz wieś''; ale chyba wycięli nasze kwestie ;) ).

Przebudzenie po pół roku

$
0
0
Wróciłyśmy z Wałbrzycha i nadeszła zima. Bardzo długa, choć niekoniecznie śnieżna.
Angela z Pawłem wyjechali do Norwegii zarabiać na wesele. Bronek zajął się stolarką i próbowaniem nowych rzeczy i niekoniecznie chciał rzucić wszystko, by wyruszyć na wschód. Ciglis wróciła na studia. Benito też postanowił jednak je skończyć (chyba). Krzyśka wywiało na Wyspy Owcze. Ja wróciłam do pracy na Zamek i do archeologicznych projektów. Jakoś tak wyszło, że nasza wyprawa do Uzbekistanu rozmyła się w codzienności. Byliśmy zajęci pracą, zwyczajnym życiem i planowaniem przyszłości. 

Zima była długa. Przyniosła kilka krótkich wyjazdów w Polskę i dużo rozmyślań. Nie miałam zamiaru wyprawiać się nigdzie dalej. Gdy myślałam o wakacjach, brałam pod uwagę wykopaliska w Czerwonym Dworze, w Wilczycach, może jakiś rowerowy wypad na wschodnie Mazowsze i odpoczynek w domu.
- Srutututu - mówili mi wszyscy. 
I, cholera, mieli rację. 

Nadeszła wiosna. Wszystko się zazieleniło, dzień się wydłużył, a mnie zaczęło nosić. Właściwie wszystko mogłabym zwalić na mapę. Wielką mapę świata, którą dostałam na urodziny. Wisiała na ścianie i prowokowała. 

Zaczęło się niewinnie. Patrzyłam na mapę i próbowałam odnaleźć miejsca, gdzie byłam. Wybrzeża Chorwacji. Lofoty. Bajkał. Tuwińska dolina. Jezioro Ładoga. Kaukaz. Islandzkie fiordy. 

Potem zaczęłam szukać miejsc, znanych mi z książek podróżniczych. I zorientowałam się, że wcale nie są poza moim zasięgiem. Zaczęłam przeglądać Internet. Sprawdzać połączenia samolotowe i ich ceny. Wreszcie, odświeżyłam stare kontakty i nawiązałam nowe, aby dowiedzieć się tego i owego. 

Powoli zaczął się rysować plan. Pojawił się także kompan podróży - Przemek, który myślał nad tym wszystkim kilka dni i wreszcie zdecydował, że pomysł jest tak szalony, że nie ma wyjścia, musi w to wejść.

No i stało się!
7 czerwca zaczyna się podróż. Najpierw północ, Norwegia - jak to kiedyś pięknie określił Krzysiek - po pracę, po przygodę, po jasną cholerę! Potem powrót na chwilę do Polski i tymczasowo się rozdzielamy: ja przepakowuję plecak i ruszam na kilka dni do przyjaciela w Edynburgu, a następnie na wykopaliska na Mazury. Tam spotykamy się z Przemkiem ponownie i startujemy autostopem przez nadbałtyckie kraje do Moskwy, skąd lecimy do Abakanu. Dalej czeka nas Kyzył - stolica Tuwy, autonomicznej republiki stanowiącej część Rosji. Przez 2 tygodnie będziemy wolontariuszami na wykopaliskach, a następnie przekraczamy granicę i rzucamy się w wir mongolskiej przygody. 14 września lądujemy w Berlinie, skąd wracamy do kraju.

Bilety kupione, a w środę odebrałam paszport z wbitą mongolską wizą. 

Jedziemy. 

Jedziemy!

Jeszcze kilka dni, jeszcze kilka spraw, jeszcze projekty w pracy do dokończenia, ale już się cieszę, już czuję, że niedługo znowu będę w drodze i dobrze mi z tym. Co się wydarzy tam, na północy i na wschodzie? Kogo spotkamy? 

Wertuję przewodniki po Mongolii na zmianę z "Opisaniem świata" Marco Polo. Czytam relacje Ossendowskiego z Urianchaju i wspomnienia o Krwawym Baronie, który walczył z czerwonymi rewolucjonistami. Uczę się wymawiać trudne, mongolskie nazwy rzek, gór, jezior. Próbuję przyswoić podstawowe zwroty i słowa. Myślę, co jeszcze muszę ze sobą zabrać w drogę, aby mieć jak najmniej, ale żeby nie zabrakło niczego niezbędnego. 

Wyruszać czas!

Nadchodzi sezon na odkurzenie bloga. 

Zaklepać się na Nordkappie

$
0
0
Siedzę pod stacją benzynową przy drodze E-6 i siorbię ciepłą herbatę z termosu. Mam na sobie z pięć warstw ubrań i jest mi w miarę ciepło. Po drugiej stronie ulicy norweskie dzieci, w krótkich rękawkach grają w piłkę, lekceważąc siąpiący deszcz.
Tak, znowu jestem w Norwegii.

Mam wrażenie, że depczę trochę po własnych śladach. W drodze na północ mijam pobocza, przy których łapaliśmy stopa dwa lata temu, miejsca, gdzie rozbijaliśmy namiot, i te, w których utknęliśmy. We dwójkę stop jest jednak znacznie prostszy.


Pierwszy nocleg zaliczony!
Plan też był prosty: pojechać na Lofoty, a w drodze powrotnej odwiedzić Levana i pomalować z nim kilka domów. Jak to jednak zwykle bywa, prosto nie było.
Spotkaliśmy bowiem Toma.

Chwilę przed "złapaniem" Toma
.
Moknęliśmy ze dwie godziny na jakimś poboczu pośrodku nigdzie, gdy podjechał on - mechanik naprawiający dystrybutory paliwa w całym kraju. Akurat miał zlecenie na Svalbardzie, więc jechał przez cały kraj, aby zdążyć na łódź z Tromso. Tym sposobem złapaliśmy stopa na najbliższe 1500 km. Tom mknął przez cały kraj, zatrzymując się tylko na obiad i toaletę. Wlewał w siebie litry kawy i coli i opowiadał  nam o swojej pracy. W Norwegii jest wielu mechaników, ale Tom potrafił naprawić to, czego nie potrafił nikt inny. Zatrzymaliśmy się w środku nocy w jednej z odludnych wiosek za kołem podbiegunowym. Tom uporał się z kolejnym zleceniem w godzinę, a nam w czarodziejski sposób wyciągnął piwo z jakiegoś zamkniętego budynku.
- I'm the best! - rzucił nieskromnie ponownie siadając za kierownicą.

Przekraczamy koło podbiegunowe! Rety, gdzie my jedziemy? Tu już śnieg!


Tom w akcji!
Każdy ma jednak jakąś wytrzymałość, więc nawet oczy Toma zaczęły się w pewnym momencie niebezpiecznie kleić. Godzina snu w Narwiku wystarczyła mu do całkowitej regeneracji. A my - pasażerowie, przez całą drogę byliśmy nieludzko zaspani.

Tym sposobem w niecałe dwie doby wylądowaliśmy w Nordksjobot, skąd do Nordkappu był już tylko rzut beretem. To znaczy, w porównaniu z resztą kraju. Wybór był więc prosty.


Nordkapp... Najbardziej na północ wysunięty przylądek Europy. Miejsce, gdzie nic nie ma, ale warto stanąć na końcu świata ze świadomością, że dalej już tylko biegun. Ponadto w lato wszyscy czekali na midnight sun, czyli słońce świecące nad horyzontem w środku nocy. Nam to zjawisko towarzyszyło praktycznie od początku. Czerwiec na północy to białe noce, a im bliżej końca Europy tym bardziej intensywne. Słońce nawet nie zachowuje tyle przyzwoistości, by choć pozorować poetyckie chylenie się ku zachodowi, zabarwiając niebo odcieniami różu i czerwieni. Gdzie tam, świeci całą noc i trzeba zakładać opaski na oczy. A i tak człowiek budzi się co jakiś czas i patrzy na zegarek, czy to aby nie ściema  z tymi białymi nocami. Na dodatek ptaki śpiewają przez dały czas - jak one to robią, że nie umierają?
Mimo tych wszystkich norweskich anomalii, jechaliśmy na północ w miarę sprawnie, choć im dalej tym ruch był zdecydowanie mniejszy. Czasem łapaliśmy się na tym, że dochodziła pierwsza w nocy, a my dalej byliśmy na trasie. Spoglądanie na niebo w celu odczytania godziny przestało mieć sens. Zwykle kładliśmy się spać, gdy częstotliwość mijających nas samochodów spadała do jednego na dziesięć minut.

Mknęliśmy przez puste szosy, oglądając ryty naskalne w Alcie i słuchając opowieści o Saamach, czyli mieszkających w prowincji Finnmark pasterzach reniferów, spokrewnionych z Finami, którzy cały czas żyją blisko natury. Norwedzy niejednokrotnie narzekali, że w Finnmarku nie można nic zbudować bez ich pozwolenia, a samochodom nie wolno opuszczać głównych dróg.

Ryty w muzeum w Alcie

Saamowie, dumni ze swojej kultury, chodzą często nawet na co dzień w swoich kolorowych strojach, a przy drodze można zobaczyć ich trójkątne namioty, w których sprzedają pamiątki dla turystów - niemal wszystkie produkty wykonane z renifera. Bo też i całe ich życie kręci się wokół tych zwierząt.

Na ostatniego stopa w drodze na Nordkapp zgarnęła nas Isabelle, młoda dziewczyna jadąca odwiedzić rodzinę w Honningsvag -najdalej na północ wysuniętym mieście. Jechaliśmy przez tundrę, podziwiając renifery biegające po obu stronach drogi i opowiadając Isabelle o naszych planach. Mimo późnej pory byliśmy zdeterminowani, aby jeszcze tego samego dnia dotrzeć na Nordkapp. Wtedy Isabelle powiedziała:
-Przenocujcie w miasteczku, bo jutro startuje u nas festiwal i wszyscy chętni będą szli na Nordkapp piechotą. To taka nasza tradycja, ja też idę.
Wstęp na Nordkapp i tak był płatny, a kupując bilet na marsz mogliśmy trochę zaoszczędzić. Poza tym na trasie były punkty kontrolne z czekoladą i owocami, a  na miejscu na każdego uczestnika czekała ciepła zupa i symboliczny medal.
35 km marszu przez okolice Mordoru... Czy warto?
Oczywiście, że poszliśmy. No bo wiecie, zupa. To nie zdarza się często, a kraj taki zimny.

Zatem po nocy spędzonej na przepięknym wzgórzu w Honningsvag, poszliśmy na festyn.
Nasz epicki nocleg w Honningsvag

Festyn w wydaniu norweskim nieco się różni od naszego - dość powiedzieć, że nie byliśmy pewni, czy aby na pewno dobrze trafiliśmy. W końcu jednak nabraliśmy pewności, że ten chłopak z gitarą stojący na stopniach urzędu i dwie towarzyszące mu dziewczyny z mikrofonami to ta właściwa impreza. Zapisaliśmy się na marsz i oczywiście przegapiliśmy moment startu, ale ostatecznie wyruszyliśmy. Nasze zadanie znacząco ułatwiła nam mama Isabelle, która na trasie zabrała nasze plecaki do samochodu. I chwała jej za to,  bo jedzenie zabrane z Polski bardzo nam ciążyło.

Dalej było już nieco bardziej monotonnie: Mordor, Mordor, o, jeziorko, Mordor, o, renifery, Mordor, Mordor, znowu renifery, Mordor, więcej reniferów, Mordor, o, to już chyba blisko, Mordor, Mordor, a nie, to tylko punkt kontrolny, Mordor, wyprzedzamy emerytów, Mordor, wyprzedzamy dzieci, Mordor, to już chyba ostatnie podejście, Mordor, ale tamto to już na  bank ostatnie, Mordor, mam masę zdjęć reniferów, ale wieje, Mordor, o, to już chyba tu!

Wszechobecne renifery
\

Tańczący z reniferami. W kółeczku.

Kiedy weszliśmy do centrum turystycznego na Nordkappie, myśleliśmy już tylko o tej zupie i o tym, żeby gdzieś usiąść. Dopiero po chwili, zachęceni przez organizatorów, podeszliśmy odebrać nasze medale.
- Poland, yes?
Nikt nie był w stanie przeczytać naszych nazwisk. I tak byliśmy jedynymi obcokrajowcami, więc całe miasto o nas wiedziało i znało naszą historię.

Nordkapp zdobyty!





Patrzyliśmy na Morze Barentsa, z którego wiał ostry, zimny wiatr od bieguna. Staliśmy na mrocznym końcu świata, obok tłumu Chińczyków czekających na midnight sun z kamerami w gotowości. Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Chyba warto w takie miejsca dotrzeć nieco inaczej niż turystycznym autokarem.
Rozbiliśmy namiot za parkingiem i poszliśmy na spacer po bezludnych wzgórzach. Surowa tundra, tajemne kamienne kręgi poukładane przez miejscowych w tajemniczych celach i renifery obserwujące nas bacznym wzrokiem.

I pośród całego tego majestatu północnej przyrody zakiełkowała nam w głowie jedna, niepokojąca myśl:
Kto  nas stąd, do licha, zabierze na stopa?

Cdn.

Naćpane renifery, przedszkola dla tuńczyka i inne historie autostopowe

$
0
0
Nordkapp żegnaliśmy z lekkim niepokojem. O godzinie ósmej rano usiedliśmy na poboczu, zaraz za bramkami punktu turystycznego i zaczęliśmy robić kanapki. Nie spodziewaliśmy się, że za chwilę będziemy je w popłochu zwijać. Z parkingu bowiem wytoczył się kamper na francuskich blachach. Szanse na złapanie czegoś takiego są małe, szczególnie w takim prawilnym kraju jak Norwegia. Kampery formalnie mogą przewozić tylko 2 osoby. Toteż Przemek machnął kciukiem raczej tylko z przyzwyczajenia. Wtem stał się cud - auto zjechało na bok i otworzyło na nas drzwi. Starsze  małżeństwo Francuzów niewiele mówiło po angielsku, ale całkiem sprawnie udało nam się dogadać na migi. Kobieta też prowadziła dziennik podróży. Podróżowali po całej Europie, a niebawem wybierali się także do Polski.

Nasi nowi przyjaciele z Francji.
Francuzi zabrali nas 180 km dalej. To nauczyło nas, że nawet w Norwegii nie ma rzeczy niemożliwych. Później jechaliśmy kamperami jeszcze dwa razy.

Ludzie w Norwegii często mówią, że mieszkańcy północy są o wiele bardziej otwarci i pomocni niż ci południa. Ciekawe, że takie samo wrażenie miałam także odnośnie Syberii i zachodniej Rosji. Może to kwestia surowszego klimatu? Dość powiedzieć, że na północy Norwegii stopowało nam się całkiem przyjemnie. Jasne, utknęliśmy raz czy dwa, lecz zwyczajnie skończyły nam się samochody do łapania. Jechaliśmy przez norweskie bezdroża słuchając różnych opowieści. W pamięć zapadła nam przede wszystkim ta o reniferach, jedzących muchomory, które w przeszłości pochłaniali także wikingowie. Grzyb ten ma właściwości halucynogenne, co pozwalało wojownikom nie czuć strachu i odważnie ruszać na wrogów. U reniferów jest podobnie - przestają czuć lęk przed człowiekiem i podchodzą naprawdę blisko. Na szczęście nie szarżują jak wikingowie.

Innym razem, pośrodku niczego, zgarnął nas na stopa młody chłopak, który pracował w największej na świeci firmie, zajmującej się hodowlą łososi. Jako, że przejeżdżaliśmy blisko miejsca jego pracy, pokazał nam owo rybie przedszkole. Od 60 do 120 tys. maleńkich rybek zgromadzonych w gigantycznych kontenerach z regulowaną temperaturą i ciśnieniem. Gdy trochę podrosną, trafią do morskich hodowli, ogrankczonych okrągłymi sieciami. Norwedzy są zdania, że morska woda jest najlepsza.
Hodowle na wodzie

Jechaliśmy tak przez dziką północ mijając roboty drogowe, poznając przedstawicieli palestyńskich firm turystycznych, Niemców w safari busie i włóczęgów w mini kamperach, którzy z autostopu przerzucili się na własny środek transportu -  next level, jak mówili.

Wreszcie dotarliśmy na Lofoty.
Lofoty - wstęp. Zapowiada się dobrze.

Na wyspach przywitała nas piękna pogoda i słońce. Do miejscowości Kabelvag podwiozła nas dwójka Szkotów, cykających w zachwycie zdjęcia na prawo i lewo. Bo też i trudno się oprzeć.

Kabelvag
Lofoty w pełnym słońcu zachwycają. Są jednocześnie rajem wspinaczkowym dla skałołazów wszelkiej maści. W wielu samochodach, które zabrały nas na stopa, widzieliśmy ekwipunek wspinaczkowy. Woda opływająca wyspy była krystalicznie czysta. Zza szyby samochodu można było odnieść wrażenie, że znajdujemy się w tropikach. Dopiero przy wysiadaniu zimny wiatr przypominał nam, że ciągle jesteśmy za kołem podbiegunowym.

Spędziliśmy na Lofotach dwie noce na dwóch różnych plażach. Przyczyniło się to do poczynienia ciekawych obserwacji na temat turystyki w Norwegii.

Plaża pierwsza, przez miejscowych nazywana jest Paradise.
- To nie jest raj - tłumaczył nam młody chłopak z Kablevag - ale... no, my ją tak nazywamy.
Żeby dostać się do raju, trzeba kierować się na wioskę Kalle, minąć jezioro z oficjalną plażą i przejść ścieżką między skałami i drzewami, przez nieco podmokły grunt. Wreszcie naszym oczom okazuje się dolina otwarta na morze, od którego odgradza je pas kamieni. Cały teren był istnym rajem dla wspinaczy, którzy wędrowali przez nasze obozowisko przez cały następny poranek. Po drugiej stronie niewielkiej rzeczy rozbiła się natomiast grupa młodzieży z wychowawcą - jak przystało na norweskie dzieci, spędzali czas na świeżym powietrzu, grając w piłkę, dziwną odmianę "raz, dwa, trzy, baba-jaga patrzy", paląc ognisko i łażąc po skałach.

Obóz w raju.

Druga z plaż rozciągała się pod starym, poniemieckim radarem w miejscowości Eggum. Hitlerowcy postawili go, żeby kontrolować konwoje z Murmańska.  Dziś radar jest przerdzewiałym reliktem obudowanym kamienną rotundą. Widoki z niej są niesamowite. Kiedy przybyliśmy na miejsce, natychmiast wybraliśmy się na spacer, mimo że wiatr był tak zimny i wszechobecny, że gotowanie wody na palniku turystycznym trwało w nieskończoność.
Tam też widzieliśmy ludzkie zoo.
Wzdłuż brzegu zaparkowały w linii niezliczone kampery. Mimo pięknego słońca i niesamowitych krajobrazów, każdy z nich zawierał ludzi, patrzących w dal niczym w ekran w sali kinowej. Każdy w swojej klatce, ograniczając ruch na zewnątrz do minimum. Niesamowite. Byliśmy w turystycznym miejscu, gdzie spało z nami co najmniej sto osób - a i tak, prawie nikogo nie spotkaliśmy.
Owce - strażniczki niemieckiego radaru.

Anomalia pogodowa - chmura, która zaczepiła się o góry. To pewnie przez ten radar.
Eggum.

Ale osłona od wiatru całkiem spoko, nie?
Odwiedziliśmy muzeum wikingów, w sezonie oferujące o wiele więcej atrakcji, a cały rajd po Lofotach zakończyliśmy intensywną wspinaczką na punkt widokowy pod Reine - teraz już wiemy, skąd się biorą te wszystkie piękne pocztówki z wysp. Potem wyruszyliśmy na prom do Moskenes, zahaczając o A - ostatnią wioskę na Lofotach. Jest tak oblegana przez turystów, że wprowadzono zakaz kempingowania - patrzyłam na to z żalem, bo w tym miejscu rozbiliśmy się dwa lata temu, razem z innymi podróżnikami. Dziś wybrzeże świeciło pustkami.

Pływając z wikingami.

Reine.
Radzi i pocztówka z Lofotów.

No i gdzie my żeśmy wleźli?

Okolice A. Suszące się rybie głowy. W Chinach będzie z tego... mąka. I ktoś na tym dobrze zarobi!

Prom z Moskenes dowiózł nas do Bodo, gdzie o północy spotkaliśmy się z Levanem.

Znajomość z Gruzinem Levanem to historia sprzed dwóch lat. Zgarnął nas na stopa z jakiejś wioski. Tak się zaprzyjaźniliśmy, że zostaliśmy z nim w Bodo na kempingu jeszcze dwa dni. Wówczas pomagałam mu malować jeden z domów. Firma Levana kwitnie - niemal pół miasta chce, żeby malował ich budynki. W tym roku razem z Przemkiem zostaliśmy u niego kilka dni.

Większość domów w Norwegii ma ściany pokryte drewnem, a miejscowe prawo wymusza na właścicielach cykliczne odnawianie elewacji. Takie dbanie o ogólny wygląd miasta ma ogromne plusy. No i daje pracę rzeszom ludzi. W samym Bodo działa kilka takich firm. Ale Levan ma zdecydowanie najwięcej klientów.
- O, ten do malowałem w zeszłym roku - mówił wioząc nas przez miasto - I ten, i tamten, I jeszcze tu...
Levan znów przyjął bandę Polaków jak swoich.

Spacerowaliśmy, malowaliśmy domy i rozwijaliśmy się kulinarnie. Levan gościł nas z iście gruzińskim rozmachem, Norwedzy częstowali swoimi specjałami - świeżym tuńczykiem i moroszką, a przypadkowo spotkani Polacy wprowadzali nas w tajniki freeganizmu. Kempingowa kuchnia została opanowana przez naszych rodaków.

Czas spędzony w Bodo był spokojny i wesoły. Dla nas była to chwila wytchnienia, bo od niemal dwóch tygodni nie spędziliśmy dwóch nocy w tym samym miejscu. Spotkaliśmy squotowców i włóczykijów wszelkiej maści, słuchaliśmy historii o norweskiej mentalności, gruzińskich obyczajach i poszukiwaniu czagi - grzyba porastającego korę brzozy - w głębokim śniegu na szwedzkiej granicy.

Okolice Bodo.



O, takie miałam widoki pijąc herbatę i pisząc dziennik.

Działo! Znalazłam! Moje! Będę strzelać!

Wreszcie przyszedł czas pożegnania. Ruszyliśmy na południe. Z każdym kilometrem robiło się coraz cieplej, a słońce, mimo że ciągle nie chowało się na dobre, czyniło podchody do zachodu, barwiąc niebo na różowo i fioletowo. Wreszcie dotarliśmy do Trondheim, do przyjaznego domu Angeli i Pawła, którzy zarabiając na wesele i podróż dookoła świata, poznają dogłębnie norweski biznes rybny.
Rowerowe Trondheim


O jakie szczęśliwe imigranty!
I cóż mogę Wam jeszcze powiedzieć? Obijałam się beztrosko w pięknym i zacisznym Trondheim, aż wreszcie nadszedł czas powrotu. Tanie loty szybko przywiozły mnie z powrotem do Warszawy, gdzie trzeba było wrócić chwilowo na pierwszą linię frontu. Spędziłam dziś pół dnia w rosyjskim centrum wizowym i chyba odniosłam zwycięstwo nad wschodnią biurokracja ("tak, może pani przyjąć ode mnie te dokumenty, naprawdę"). Pranie się suszy, już za kilka dni trzeba ponownie spakować plecak.

Bo wszak to dopiero początek podróży.

Edynburskie osobliwości

$
0
0
Kilka dni po powrocie z Norwegii siedziałam już na lotnisku w Gdańsku czekając na samolot. Tym razem do Edynburga, żeby odwiedzić pracującego tam Mańka.
Byłam przygotowana na szkocką pogodę (w sumie taką samą jak norweską). Że będzie wiać i padać co 10 minut. A tymczasem trafiłam na całkiem dużą ilość słońca. Witaj Szkocjo, pomyślałam. I wyszłam z lotniska na trasę.

Chciałam złapać stopa. Z lotniska do miasta nie było daleko, ale chciałam spróbować. Przetestować, czy w ogóle się da i może zapytać kogoś miejscowego o ten cały Brexit.
A poza tym, nigdy nie łapałam stopa lewą ręką i bardzo się tym jarałam.
Niestety, wylądowałam przy trasie szybkiego ruchu, gdzie nikt nawet nie zwolnił, więc po jakiejś pół godzinie dałam sobie spokój i postanowiłam sprawdzić, o której mam najbliższy autobus. Gdy podjęłam taką decyzję, zatrzymał się przy mnie rowerzysta pytając, czy aby wszystko ze mną w porządku.
- Tak - zapewniłam go - próbowałam łapać stopa, ale chyba pójdę na autobus.
Chłopak zdziwił się nieco, a potem wyrecytował mi listę aktualnych połączeń. Wreszcie odjechał, a tymczasem z pola (!) wyszedł starszy pan, który podszedł do mnie i zapytał:
- Are you okay?
Po raz kolejny streściłam moją krótką historię, a pan pokiwał głową, wyrecytował wykaz połączeń, po czym oddalił się w kierunku pola, z którego wyszedł.

No to tak się zaczęło moje pierwsze spotkanie ze Szkocją. Nikt mnie nie zabrał, ale jacy wszyscy mili!

Albo uznali mnie za kosmitę.

Niemniej, przez kilka dni mojego pobytu w Edynburgu doświadczałam zwykłej, ludzkiej uprzejmości. Kiedy zagapiłam się bezmyślnie w przestrzeń na przystanku - ktoś podszedł i poinformował mnie, że właśnie przyjechał autobus. Kiedy szukałam w portfelu drobnych, żeby zapłacić i wczytywałam się w nominały, których jeszcze nie znałam - kasjer natychmiast spieszył z pomocą. Ludzie ustawiają się w kolejkach na przystanku i przepraszają, gdy to ty na nich wpadniesz na ulicy. I uśmiechają się, gdy na nich spojrzysz.

To znaczy, pomijając tych, którzy mają mord w oczach.

- Czyli dla ciebie każdy kierowca! - podsumował mnie Maniek.

Nic nie poradzę. Patrzenie w prawo zamiast w lewo przy przechodzeniu przez ulicę dalej było dla mnie nienaturalne i na pierwszych pasach prawie wlazłam pod samochód, który nawet mnie nie otrąbił. Od tej pory patrzyłam podejrzliwie na każde auto zbliżające się do mnie, nawet na światłach. Piesi mogą bowiem przechodzić w Edynburgu wszędzie - czerwone światło to tylko drobna sugestia. Jak cię coś potrąci, twoja wina, trzeba było uważać. Tym bardziej, że tu nikt nie ma w zwyczaju zwalniać.

Niby duże miasto, niby mnóstwo firm, niby nowoczesność, ale jest w Edynburgu i okolicach coś przyjemnego. Składa się na to wszystko po trochu: ujednolicona, niska, kamienna architektura, ruiny udające antyczne greckie świątynie (dobrze się kamuflują), stare cmentarze, wszechobecna, wciskająca się dosłownie wszędzie legenda ''Harry'ego Pottera'', który właśnie tu miał się narodzić w głowie Rowling (miasto jest pełne miejsc, które słyną z tego, że pisarka je odwiedziła albo z tego, że jej tam w ogóle nie było - na jednej z ulic jest nawet sklep z ''magicznymi'' przedmiotami; przed wejściem wisi kartka o treści ''J.K. Rowling nigdy nie odwiedziła tego sklepu''. Każdy orze jak może, nie?), góra w centrum miasta, wszechobecni dudziarze (tak, to naprawdę Szkocja!), ludzie, na których można wpaść na odludziu i którzy zaczną opowiadać o łabędziach, a skończą na historii własnego życia...

Tak więc, Edynburg objawił mi się jako całkiem przyjemnie miejsce do życia. Czy to po prostu wbudowana, genetyczna, brytyjska uprzejmość czy może kwestia zioła, które czuć na ulicach - tego nie wiem. Przez kilka dni chłonęłam sobie tę atmosferę włócząc się - samotnie lub z Mańkiem - po zaułkach miasta, okolicznych górach i wzgórzach, muzeach, ogrodach i wyspach. Tak więc przed Wami bardzo krótki i subiektywny przegląd fotograficzny edynburskich osobliwości.

(Foto: Maniek. Okazało się, że ja jednak zajechałam swój aparat na amen. Zadzwoniłam dziś do serwisu, gdzie go oddałam, z pytaniem, czy coś da się jeszcze z nim zrobić - odpowiedział mi śmiech po drugiej stronie słuchawki. No cóż, i tak był dzielny.)

Edynburg
W drodze na Arthur's Seat - górę w środku miasta



''Maniek, jakie ładne, zrób zdjęcie''''Co ja ci będę kwiatki fotografował?''

Cramond Island - wyspa, która jest wyspą tylko okresowo, gdy nadchodzi odpływ. Wtedy można przejść suchą stopą. Gorzej, jak się człowiek zasiedzi. Ale spoko, obczaiłam dobre miejsce pod namiot, mogę Wam sprzedać namiary :)


Niczym na betonowej Wyspie Wielkanocnej

Zdobyczny bunkier. Generalnie niektóre wyspy tego typu mają klasztory, zamki... A Cramond ma bunkry. Też spoko.

Royal Garden - Tajemniczy Ogród.


Zamiast tapety


Ogród chiński

Dean Village - wioska, która została wchłonięta przez Edynburg. Widoczny ratusz i rynek - niegdyś powierzchnia handlowa, dziś - suszarnia.
''Czekaj, czekaj, wceluję''

A teraz idę spać, bo plecak już spakowany, a rano ruszam dalej. Kierunek: Mazury. A zaraz potem ruszamy na Moskwę!
Do zobaczenia!

Na Moskwe!

$
0
0
Siedze sobie na krawezniku przy jakiejs zakurzonej stacji benzynowej, oparta o moj gigantyczny plecak spakowany na 2 miesiace. Okolica dosc pusta. Przez parking przechodzi przygarbiony staruszek, w wedkarskim kapelusiku na glowie. Krok za krokiem dochodzi wreszcie do miejsca, w ktorym siedze, odwraca sie powoli i marszczy oczy, probujac skupic na mnie wzrok. Po okolo dziesieciosekundowych ogledzinach, pada pytanie:
- Polsza?
Pewne rzeczy sa oczywiste.

----

Znowu w drodze i znowu w Rosji. Ale po kolei.
Po Norwegii rozlaczylismy sie z Przemkiem na jakis czas, aby ponownie spotkac sie 25 lipca pod dworcem w Suwalkach. Stad mielismy ruszyc w nasza wielka droge do Rosji i Mongolii. Oboje mielismy deficyt snu - ja po wykopaliskach w Czerwonym Dworze, gdzie spedzilam ostatni tydzien (jak ta robota meczy...), Przemek po imprezach na Woodstocku i ostatnim wypadzie w gory, z ktorego wracal po nocy.
- Zasnalem trzy raz podczas pakowania - pochwalil mi sie.
Tak wiec jako lekkie zombie, ale w dobrych humorach, ruszylismy na wylotowke. Te z Suwalk na Mongolie.

Pierwszy dzien wyprawy zaliczyc trzeba do bardzo udanych - po kilku krotkich stopach, zgarnal nas pan Wojtek.

Pan Wojtek z Wilna, mowiacy piekna polszczyzna, zbieral z drogi takie sierotki jak my. Sam jezdzil w przeszlosci autostopem, wiec wiedzial na czym rzecz polega. W jego samochodzie siedzial juz Grzesiek, inny autostopowicz, z Krakowa.

Pan Wojtek jechal do Wilna, Grzesiek mial tam wykupiony hostel. My bardzo zalowalismy, ze nie mozemy zwiedzic miasta, ale nie mielismy tam zadnego noclegu, a poza tym nie chcielismy ryzykowac utraty pol dnia na wydostanie sie ze stolicy, co zawsze jest problematyczne. Nasz kierowca obiecal podrzucic nas od razu na wylotowke.

W miare jednak jak zblizalismy sie do Wilna, pan Wojtek krecil sie niespokojnie, coraz czesciej zagadywal nas o plan podrozy, az w koncu nie wytrzymal i stwierdzil:
- Nie moze byc tak, ze bedziecie w Wilnie i nic nie zobaczycie!
Tym sposobem, zaraz gdy minelismy znak z aniolem (Wilno nazywane jest miastem nisko przelatujacych aniolow), skrecilismy w strone centrum i rozpoczela sie nasza godzinna wycieczka objazdowa po litewskiej stolicy. Pan Wojtek na co dzien sprzedaje gry planszowe, ale o swoim miescie wie wszystko - spokojnie moglby byc przewodnikiem.
- O, w tym kosciele jest obraz Jezusa Milosciernego, ten prawdziwy, slynny na caly swiat. A w tym za komuny bylo muzeum ateizmu, mialem tam przymusowe wycieczki ze szkoly. Tym z kolei zachwycal sie Napoleon, a tu jest pierwszy prawoslawny klasztor...
Wjechalismy takze na wzgorze, gdzie wznosily sie trzy wielkie krzyze - na pamiatke ukrzyzowanych tu w XIV w. zakonnikow. Wladze komunistyczne probowaly je usunac, ale postawiono je na nowo. Ze wzgorza rozciaga sie wspaniala panorama na cale Stare Miasto.

Odwiedzilismy jeszcze cmentarz na Rossie, a nastepnie wyjechalismy za miasto, do miejsca zwanego Centrum Europy. Lezy tam kamien wyznaczajacy nowo wyliczony srodek kontynentu, z czego Litwini sa bardzo dumni. Dookola pola golfowe, laki i lasy. Pan Wojtek byl pelen niepokoju, ze nas tu zostawia. Zalowal, ze nie moze nas przenocowac, ale zapewnialismy go, ze zostawienie nas na tym bezludziu to dla nas najlepsza opcja, choc moze nie wyglada.

No bo z punktu widzenia autostopowicza, bylismy w sytuacji idealnej: zwiedzilismy Wilno, bylismy na wylotowce, nie musielismy przebijac sie przez miasto, a pobliskie drzewa dawaly idealna ochrone namiotu przed oczami ciekawskich. Pozegnalismy wiec naszych towarzyszy podrozy poszlismy rozbijac nasz przenosny dom.

Kolejny dzien utwierdzil nas w przekonaniu, ze droga bedzie szla bardzo gladko. Po kilku krotkich odcinkach, w totalnym deszczu (trafilismy na istne oberwanie chmury) zabral nas kierowca tira, Dima.

Dima to Bialorusin z polskimi korzeniami. Od trzech lat jezdzi tirem po Polsce, Bialorusi, Rosji, Kazachstanie, Litwie i Lotwie. Zycie ma bardzo bogate i pelne roznorodnych doswiadczen: byl kick-bokserem, 5 lat spedzil tez w wojsku - w elitatrnym rosyjskim oddziale SPECNAZu. Opowiadal o wojnie, o szkoleniu i o wielu rzeczach, od ktorych wlos sie jezyl na glowie. Po zakonczeniu kontraktu mial dosc i zdecydowal sie odejsc.
Mimo wszystko Dima jest bardzo zadowolony ze swojego zycia. Wszystko co chcial, osiagnal. Ma teraz dom, rodzine, dobra prace, stara sie o karte Polaka.
- Jesli czegos w zyciu nie osiagnales, to znaczy, ze po prostu nie chciales.
Spotkanie z nim bylo dla nas ciekawym spojrzeniem w drugiej strony. Mnostwo Polakow wyjezdza za granice za praca, podczas gdy Ukraincy i Bialorusini widza w naszym kraju niemalze El Dorado. Lepsze zarobki, lepsze prawo (!), wieksza swoboda. I nasz kierowca nie byl tu wyjatkiem.

Jechalismy sobie po coraz gorszych drogach, swiadczacych, ze Rosja coraz blizej. W odtwarzaczu gralo Lube. Tereny wokol stawaly sie coraz bardziej bezludne. Brakowalo mi tylko pradawnych Baltow z dzidami, wyskakujacych z karzakow.

Dima zostawil nas w przygranicznym, lotewskim miasteczku Nirza. Jest w nim jezioro, nad ktorym rozbilismy sie w oczekiwaniu na 28 lipca - dzien, w ktorym miala zaczac sie nasza wiza do Rosji. Nazwa Nirza pochodzi od przywodcy powstania chlopow w 1840 r. Samo jezioro mialo powstac - wedlug legendy - z rzeki, ktora wylala podczas gwaltownej burzy. Podanie mowi o dwoch kobietach, ktore robily w tym czasie pranie. Jedna z nich, madrzejsza, przewidziala wszystko i uciekla, druga - glupsza, jak to bywa w opowiesciach - utopila sie, bo nie uwierzyla, ze z rzeki moze powstac jezioro.

28 lipca triumfalnie przekroczylismy piechota rosyjska granice. Choc nieco to trwalo. Wchodzenie do Rosji z buta odbywa sie nastepujaco:

Pierwsza bramka: Lotysze spisuja cie z paszportu i daja ci malenka karteczke, na ktorej przy kolejnej bramce musisz wziac pieczatke potwierdzajaca wyjazd z Lotwy. Nastepnie wedrujesz wytrwale na strone rosyjska tylko po to, zeby sie dowiedziec, ze wszystko zle i brakuje jeszcze jednej pieczatki. Wedrujesz wiec z powrotem, tachajac na plecach swoje 15 kg ekwipunku i okazuje sie, ze faktycznie pominales jedno okienko - bo bylo zamkniete. Czekasz wiec cierpliwie, az laskawie przybedzie znudzony urzednik, ktory wypyta cie o zawartosc bagazu i da kolejna pieczatke. Wracasz na strone rosyjska, oddajesz malenka karteczke z kompletem pieczatek, slyszysz, ze jestes zuch, i ruszasz dalej. Przy kolejnej bramce skanuja ci paszport i sprawdzaja, ze czy nie ma cie w kartotece terrorystow lub elementow podejrzanych. Dostajesz druczek do wypelnienia - trzerba zrobic kalke z paszportu. Oddajesz druczek w kolejnym okienku, dostajesz pieczatke, a potem jeszcze, przy kolejnej bramce, musisz zapewnic pana celnika, ze nie masz przy sobie nic nielegalnego. Potem juz do wyjscia - naturalnie, legitymujac sie przy ostatniej bramce.

I juz! Weszlismy do Rosji!
Znowu tu jestem. O rety. Czasami zastanawiam sie po co. I nie wiem. Ale jeszcze bardziej nie wiem, dlaczego mialabym tu nie byc.

Do Moskwy zlapalismy istny zloty strzal - Misza z Wilna, jadacy prosto so stolicy. A wyruszyl z.... Bialegostoku.

Moskwa przywitala nas goracem, tlumem ludzi i samochodow. W ostatnim czasie trzymalismy sie terenow slabo zaludnionych, wiec trzeba bylo sie przestawic na wszechobecny szum i hamider. Bo wszak stolica nigdy nie spi.
Ja jednak chcialam spac bardzo. Dojechalismy metrem do naszego couchsurferowego gospodarza, Ilji, ktory poczestowal nas kwasem chlebowym i wskazal nam miejsce, gdzie moglismy zalec.
Dobrze czasem miec dach nad glowa. Szczegolnie w tym halasliwym molochu, ktory nie mogl usnac przez cala noc.


Witajcie w Chakasji

$
0
0
Moskwa smierdziala asfaltem.
Rosyjska stolica szykowala sie na mistrzostwa w pilce noznej, wiec wszystkie sily budowlane kraju zostaly rzucone na drogi i chodniki, ktore odnawiano dzien i noc. Setki robotnikow uwijalo sie w skwarze i topniejacym asfalcie, a my musielismy obchodzic dookola coraz to nowsze blokady.

Posnulismy sie troche po Moskwie ze znajomymi Polakami, ktorych poznalismy w drodze (kto inny moze lapac stopa posrodku Litwy jak nie nasi?), przewedrowalismy Plac Czerwony, nauczylismy sie grac w rosyjska karcianke i zobaczylismy centrum handlowe GUM swiecace po  zmroku jak choinka.
Park Gorkiego

Pomnik Piotra I, ktory orginalnie byl... Kolumbem.




Z rodakami spotkanymi po drodze.


Po zmroku glowne atrakcje bledna.

Wreszcie, pozegnalismy Moskwe i aeroeskpresem dojechalismy na lotnisko. I tu zaczela sie podroz pelna kontrastow.
Szeremietowo to ogromne lotnisko, z kilkoma terminalami, gdzie juz na poczatku sie zgubilismy. Mnostwo ludzi, bramek, poopoznianych samolotow. Wsrod nich nasz.
Cztery godziny roznicy,slonce wstajace w srodku nocy i jestesmy - niewyspani, ale zadowoleni. Wyladowalismy na... dworcu w Abakanie.


Zaczyna sie Syberia!


Za plotem pasa startowego widac domu. Przerabane, mysle sobie, nie dosc ze ktos mieszka sobie na koncu swiata, to jeszcze trzasneli mu lotnisko kolo ogrodka. Sielanke szlag trafil.
Po wyjsciu z samolotu w nozdrza uderza zapach krow. Mila odmiana po asflacie w Moskwie. Na plycie lotniska powital nas wielki napis: "Witajcie w Chakasji".
Z sali wydania bagazu wyproszono nas na hale przylotow, ktora jednoczesnie byla takze hala odlotow.
- Toaleta jest tu wieksza niz ta hala - stwierdzil Przemek.Co bylo prawda.

Wreszcie oddano nam bagaze i wyszlismy z hali dworcowej. Przywitaly nas drewniane chalupy i koniowiaz, na ktorym mozna przywiazac wstazki z prosbami do duchow.

Koniowiaz. Biale wstazki mozna wiazac w intencji swojego zdrowia, czerwone - na sile, niebieskie - na pomyslny los.

Trolejbusem ruszylismy do miasta, a nastepnie na wylotowke. Musielismy dostac sie do Minusinska, gdzie mieszkal nas couchsurfingowy gospodarz, Maksim. Od razu poczulismy, ze jestesmy na Syberii. W Moskwie bylismy turystami, jedynymi z wielu. Tutaj nasze wielkie plecaki budzily uprzejme zaciekawienie. Pani sprzedajaca kwas chlebowy poczestowala nas swoimi jablkami i wypytala o Polske. Obsluga budki z pirozkami poratowala nas, w chwili problemow z internetem. Kazdy byl ciekaw, po co pchamy sie przez pol swiata do dzikiej tajgi.


Prypadkowe spotkania przy kwasie.

Czy to tam na wylotowke?

Minusinsk zdobyty - nalezy sie kawa. Rozpuszczalna, ale zawsze!

Munusinsk. Krasnoarmiejcy sa wszedzie.

Sobor w Minusinsku

W Minusinsku obchodza coroczne swieto pomidora. Wiedzieliscie? Na zdjeciu my i nasz wspanialy gospodarz-przewodnik, Maksim.

Kiedy szlismy przez Minusinsk, juz z Maksimem, podjechal samochod i ktos krzyknal: a skad wy jestescie?
- Ja miejscowy - rzekl nasz host - Oni z Polski.
- Aha. Fajnie! Tak chcialem wiedziec. - i odjechal.

Popoludnie spedzilismy na rozmowach o Syberii, podrozach,szamanach, Tuwincach, Mongolii, herbacie, jaskiniach, gorach...
Jutro ruszamy do Turanu, do tajgi, na wykopaliska.

Lubie Syberie.

Dolina Carów

$
0
0
Wjechaliśmy wreszcie do Tuwy. O egzotyce tutejszego krajobrazu i ludzi można pisać tak wiele, że zasługuje to na oddzielny, obszerny post. Tymczasem napiszę o tym, jak staliśmy się częścią rosyjskiej ekspedycji archeologicznej na stepie.
Z profesorem prowadzącym badania skontaktowaliśmy się jeszcze w Polsce i dogadaliśmy, że wpadniemy na wykopaliska na kilka dni. Umówiliśmy się w Turanie, niewielkiej miejscowości 70 km na północ od Kyzyłu, stolicy Tuwy. Problem był w tym, że nasz ostatni stop wysadził nas 5 km przed celem, bo znajdował się tam posterunek policji, a my jechaliśmy we troje w dwuosobowej kabinie dostawczaka - plus nasze plecaki cisnące na pęcherz, Nie chcąc więc ryzykować mandatu, pożegnaliśmy się i obok policji przeszliśmy piechotą. A raczej chcieliśmy przejść.

Byłam pewna, że nas zatrzymają - dwójka ludzi z wielkimi plecakami pośrodku niczego próbuje szmuglować się koło komisariatu, To nie mogło się udać, Natychmiast wyskoczył do nas tuwiński policjant z pytaniami: a kto? a dokąd? Kiedy zajrzał nam w paszporty i wydało się, że jesteśmy "inostrancy", zaprosił nas do środka, W gruncie rzeczy nie było źle. Spisali nasze dane i odbyliśmy całkiem przyjemną rozmowę o ekonomii, geografii i systemu walutowego Polski. Mimo wszystko, dość dziwnie się czułam, gdy zgodnie z ich sugestią, dzwoniłam do profesora, z prośbą o odebranie nas z komisariatu.

Ruszyliśmy do obozu archeologów ekspedycyjnym UAZ-em. Skręciliśmy z głównej drogi, minęliśmy wioskę Arżan i skończył się asfalt. Jechaliśmy polną drogą, aż wreszcie i ona się skończyła i Tolik, nasz kierowca, skręcił w step. Niebawem na horyzoncie pojawiły się namioty.

Obóz archeologów składał się z kilku baraków, zadaszonego stołu i jutry, pełniącej rolę pomieszczenia socjalnego. Gdy przybyliśmy, akurat lało i pozwolono nam spać w środku. Kolejnego dnia był dzień wolnym więc trafiliśmy w sam środek imprezy.

Ekspedycja składała się głównie z ludzi z Petersburga, skupionych wokół archeologicznego klubu. Od kilu już lat, ci lato, kopali scytyjski kurhan położony w Dolinie Carów, przepięknym miejscu otoczonym przez jeszcze piękniejsze góry. Patrzyliśmy na nie co rano, budząc się i szykując na wykop. Codziennie na wykop dowoził nas UAZ z przyczepą, na której telepało się około dziesięciu osób, które nie zmieściły się w samochodzie. Gdy prowadził Tolik, jechaliśmy powoli i spokojnie. Czasem jednak kierowcą był Wania z Turanu, który miał zadatki na stepowego rajdowca. Wtedy człowiek zazwyczaj trzyma się i modlił, by nie wypaść. Bujając się na wertepach niczym na łodzi i walcząc o życie, człowiek zaczynał rozumieć, co znaczy "suchego oceanu przestwór". Po drodze mijaliśmy wielbłąda zwanego Cziburaszką i całe stada koni i krów należące do dziedzica Aleksandra, właściciela większości ziemi w Dolinie, Ostatnio chciał kupić dom kultury w pobliskiej Czekałówce (populacja: 15 osób), gdzie pasą się krowy, ale mu go nie sprzedano. Sfrustrwało to nieco wielkiego feudała.

I tak siedzimy tu już niemal dwa tygodnie. Po większej ilości wódki Rosjanie odważyli się odezwać do Przemka  po angielsku, a i on sam zaczął więcej rozumieć po rosyjsku. Przybył także Gucio, z którym 3 lata temu ruszyliśmy nad Bajkał. Jak to dawno! Razem z nim przybyła jeszcze 2 Polaków i tym sposobem nasz polski obóz powiększył się znacząco.

I cóż mogę Wam jeszcze opowiedzieć? Mogę wiele. Ale jutro ruszamy w dalszą drogę i to nasz ostatni wieczór, Siedzą gwiazdy na stepie, gra harmonia i ruskie pieśni niosą się po stepie. Wybaczcie więc, czas kończyć ten post, do zobaczenia za czas jakiś!




Naród dzikowaty

$
0
0
Tuwa.
Jedyna autonomiczna republika w Rosji, gdzie rdzenna ludność stanowi większość. W przeciwieństwie do innych syberyjskich regionów, gdzie dominują Rosjanie.

Z Tuwy natomiast Rosjanie uciekają.

Wjeżdżamy do dzikiej Tuwy

...i od razu jakoś tak bardziej szamańsko!

Kiedy złapaliśmy stopa do Minusińska i opowiedzieliśmy kierowcom o naszych planach podróży i wykopalisk, stwierdzili zgodnie, że tam ''naród niemnożka dzikowaty", że niebezpiecznie, że biją się nawet między sobą, że kradną, że nie potrafią zarządzać, że brudno i nieporządek...
Kiedy powiedzieliśmy o tej rozmowie Maksimowi, naszemu hostowi z Minusińska, zrobił wielkie oczy i rzekł:
- Niemnożka? Oni SILNO dzikowatyje!

Tak więc pojechaliśmy do Tuwy gonieni przez historie o wściekłych Tuwińcach czających się po zmroku za każdym rogiem. Po drodze usłyszeliśmy też o młodym turyście, któremu pijani miejscowi poderżnęli gardło. Wyglądało więc na to, że pakujemy się do jakiegoś dzikiego piekła. Jednak zawsze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - na stopa zgarnął nas jeden z tych strasznych Tuwińców i zaczęliśmy słuchać o dumie narodowej, o gościnności, o pięknej tajdze, dziedzictwie i o tym, jak to fajnie, że tu jesteśmy.

Znów na syberyjskich drogach.

Jura, nasz kierowca, najwyraźniej nie miał zamiaru podrzynać nam gardeł. Wręcz przeciwnie, wpakował nas do dwuosobowej szoferki razem z plecakami, gotów wieźć tak długo, dopóki na horyzoncie nie pokaże się posterunek policji.
- Nasz, tuwiński naród, najbardziej gościnny, najstarszy! W Kyzył pojedźcie, piękne miasto, jakby co każdy wam tam pomoże!
Jechaliśmy przez góry i lasy, a na drogę wyszła mgła. Nasz samochód telepał się powolutku pod kolejne górki, a Jura zaczął nam opowiadać o życiu w tajdze. Pokazywał, jak rozpalić ogień z mokrych zapałek i przestrzegał nas przed zrywaniem czarnego kwiatu.
- Jak zerwiesz, to jasne, że trzy dni do domu nie wrócisz, taka ulewa będzie!
Im bliżej serca Tuwy, tym bardziej deszczowo i mgliście. Wreszcie musiało paść pytanie dokąd my właściwie jedziemy. Tłumaczę, dość niechętnie, że na wykopaliska. Wiem, że miejscowi mogą na to reagować nieprzychylnie, więc staram się nie wdawać w szczegóły. Jura zerka na mnie i widzę, jak zmienia mu się wyraz twarzy. W jednej chwili poważnieje i zaczyna mi tłumaczyć, że nie wolno tego ruszać. Że duchy mogą być mściwe i że zna wiele takich historii, kiedy to ścigały dociekliwych archeologów.
- Raz taki jeden uczony znalazł szamańskie rzeczy w jaskini. Wzięli to wszystko do muzeum i od tej pory nie mogli już spokojnie spać. Nękały ich zmory po nocy. Wezwano szamana i powiedział, ze to przez to, że archeolodzy ruszyli rzeczy, których nie powinni byli ruszać. Zdjęli więc wszystko z wystawy, odłożyli na miejsce i nękania ustały.
Próbuję coś mówić, że to wieloletnia ekspedycja, że nauka, że badamy ich przeszłość, ale Jura patrzy na mnie uważnie i kończy temat:
- Ja wiem, to twoja praca, ale idź potem do szamana, niech cię oczyści, żeby nic za tobą nie poszło.
Zarówno Tuwińcy jak i Mongołowie w przeszłości uznawali ziemię za świętą. Relikty dawnych wierzeń częściowo się zachowały i mogą przejawiać się w niechęci do archeologów, którzy - bądź co bądź - rozkopują groby. Pytałam o to Rosjan, kiedy już dojechaliśmy na miejsce ekspedycji. Wszak profesor kopie w tym miejscu od czterdziestu lat. Prawie pół wieku rabowania kurhanów! I co? Żadnej szamańskiej klątwy?
Okazuje się, że szamani wizytujący ekspedycję rozumieją potrzeby nauki nie gorzej niż sami archeolodzy. Osobami, które mają największe wątpliwości i najbardziej boją się zemsty duchów, są pojedynczy ludzie. Gdy słuchałam o tym wszystkim, miałam wizję szamańskiej dewocji - ludzi religijnych, którzy są bardziej szamańscy i wierni tradycjom niż sam szaman.
Ale nie wszyscy.
Kiedy pojechaliśmy na wycieczkę po okolicy i oglądaliśmy rekonstrukcję najbogatszego kurhanu w Arżanie, podjechała do nas grupa Tuwińców, którzy z dumą podziwiali nas podziwiających starożytne relikty, powtarzając w kółko:
- To nasi przodkowie, to oni wam całą Europę zbudowali! - co akurat rozmijało się z prawdą. Duma Tuwińców ze scytyjskich pozostałości jest niemal tak wielka jak ich nieświadomość. W muzeum w Kyzyle, oprócz skarbów z kurhanów, można także spojrzeć w twarz popiersiu Scyty, które zrekonstruowano na podstawie czaszki. I jakież wielkie może być zdziwienie turysty, gdy odkryje, że patrzy w oczy... Europejczyka. Okazuje się, że stepowi koczownicy genetycznie są o wiele bardziej podobni do nas niż do azjatyckich Tuwińców czy Mongołów.

Budowa na drodze i niewielki ruch - zawsze to okazja do uzupełnienia dziennika.
Podczas wykopalisk wybraliśmy się na Pierwomajkę - jedną z najwyższych gór otaczających Dolinę Carów, gdzie pracowaliśmy. Wspinaliśmy się na szczyt po pokrytym trawą zboczu, słońce zachodziło i powoli ogarniał nas mrok. Kiedy doszliśmy na szczyt, minęliśmy końskie czaszki leżące między kamieniami oraz zatknięte na uschnięte drzewa.

      
Ślad dawnej tradycji? W życiu! Tradycja żyje i ma się dobrze, o czym przekonaliśmy się przy kolejnym drzewie, z którego patrzyła na nas całkiem świeża końska głowa. Dookoła widoczne były ślady libacji, puste ślepia śledziły każdy nasz ruch, a ja przypomniałam sobie, że wiele ludów Syberii wierzy, że zmrok jest porą, gdy na świat wychodzą demony i wszystkie złe duchy.
Nic przyjemnego.


''...patrzyły na nas martwe, końskie ślepia...''

Wróćmy jednak na drogę. Nasz kierowca był chyba pierwszym prawdziwym wyznawcą szamanizmu, którego spotkałam w życiu. Pokazał nam czerwony sznurek, który nosi na nadgarstku dla odganiania złych duchów i nabój, w który szaman...
-...nadmuchał i włożył ziele, nad którym wcześniej odprawiał rytuały.
Wszystko to Jura nosi ze sobą jak największy skarb - niczym gwarancja odporności na demony tego świata.
Zatrzymaliśmy się w przydrożnej kafeszce na kawę. Jura położył sobie pudełko zapałek na nadgarstku i rzekł do nas:
- Włączajcie kamery, będę szamanił!
I zaczął śpiewać po tuwińsku. To typowy, gardłowy dźwięk, charakterystyczny dla kultur tej części świata. Podobno mistrzowie potrafią wydobywać z siebie kilka dźwięków jednocześnie. Współczesna nauka jeszcze nie wie, jak to robią. Jura natomiast wykorzystał swój śpiew do... podniesienia paczki zapałek. W życiu bym nie uwierzyła, gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy. W miarę jak Jura śpiewał, pudełeczko zaczęło powoli się podnosić, aż wreszcie, w punkcie kulminacyjnym, gwałtownie stanęło dęba.
Pewnie powiecie mi, że to jakaś sztuczka, ale... dziesięć punktów dla tego, który wymyśli, jak to działa!

Jura pożegnał nas w bezpiecznej odległości przed posterunkiem policji. Ściskając mi rękę na do widzenia patrzył mi w oczy tak, że czułam się jak skazaniec jadący na egzekucję.
- Idź do szamana po wykopaliskach!

Jura i my.


Tuwa zachwyca krajobrazami
Mrok!


*

- Jechaliście na stopa z Tuwińcem?!
Oczy Maszy, naszej wykopaliskowej koleżanki, prawie wyszły z orbit. Po archeo-obozie chodziła już o nas opinia, że jesteśmy "śmiałe Poliaki", że jedziemy do Mongolii bez własnego transportu i że Przemek odważył się przyjechać na wykopaliska bez znajomości rosyjskiego. Jednak w oczach Maszy, wychowanej w tuwińskiej wiosce, jechanie z miejscowym nie mieściło się w kategorii bezpieczeństwa.
Turan, najbliższa, większa miejscowość, zamieszkany jest w połowie przez Rosjan, a w połowie przez Tuwińców.  Masza, która spędziła tam większość życia cieszy się, że teraz udało jej się wyrwać na studia do Kiemierowa. Do Turanu przyjeżdża rzadko, tylko po to, żeby odwiedzić matkę, i zawsze stara się, aby przyjechać za dnia. Miasteczko w nocy roi się ponoć od pijanych, agresywnych miejscowych. Tuwińcy, jak wielu Azjatów, reaguje na alkohol o wiele gorzej niż Europejczycy. Łatwo popadają w nałóg i potrafią być niebezpieczni już po niewielkiej ilości.
W Turanie są dwie szkoły: rosyjska i tuwińska. W obu obowiązkowo dzieci uczą się dwóch języków, ale Masza niewiele pamięta. Razem z nią, w rosyjskiej szkole, uczyło się dwóch Tuwińców. Dlaczego?
- Bo ambitni. W tej szkole dla Tuwińców to tylko patologia.
Nasz odbiór Tuwińców był inny, ale my nie mieszkaliśmy w Tuwie. Byliśmy turystami, dziwadłami z wielkimi pleckami, którzy pchali się tam, gdzie skąd europejscy Rosjanie uciekali. Byliśmy dla nich egzotyką, nie mniejszą niż oni dla nas.

Pamiętam nasz przyjazd do Kyzyłu stolicy republiki. Zwiedziliśmy muzeum, a potem poszliśmy coś zjeść. Pani za barem była bardzo miła, od razu rozpoznała u mnie obcy akcent, zapytała skąd jesteśmy i zaczęła uczyć nas tuwińskich słów. Usiedliśmy przy stoliku - jedyni Europejczycy wśród miejscowych. Zaczęło się od ukradkowych spojrzeń. Potem wydało się, że mówimy po rosyjsku i padały pytania: skąd jesteśmy, a dokąd, a jak Tuwa, podoba się?
Jasne, że się podoba. Podczas takich rozmów obiadowych zapytaliśmy, czy może ktoś nie wie, gdzie możemy kupić mapę. Jakieś czterdzieści minut później, na ulicy, podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku i pyta.
- Hej, to wy chcecie kupić mapę?
Zadziwił nas obieg informacji w tym - jakby nie było - sporym mieście. Nasz przyjazd był wydarzeniem. Pod supermarketem podszedł do nas staruszek i gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, powiedział:
- Ooo, jesteście już drugimi Polakami, których spotykam!
Ucieszyłam się, bo to mogło oznaczać, że nasi znajomi, których spotkaliśmy jadąc autostopem przez Litwę do Moskwy, jednak dotarli do serca Azji i zapytałam:
- A kiedy ich pan spotkał?
Staruszek zmarszczył czoło, podrapał się po głowie i odparł:
- To było jakoś... w siedemdziesiątym piątym... albo czwartym...
Jednak nie ma nas wielu w Tuwie.
Mimo wszystko później spotkaliśmy naszych znajomych, kiedy beztrosko mijali pomnik Lenina. Populacja Polonii w Kyzyle wzrosła o kolejne cztery osoby.

I tak wędrowaliśmy przez Kyzył, podziwiając monument wyznaczający geograficzne centrum Azji i drewniane domy. W domu kultury dzieci uczą się grać na tradycyjnych instrumentach, a gdzieś tam podobno w labiryncie ulic jest też szamańska przychodnia. Kilkadziesiąt kilometrów na południe leży także jeziorko Dus-chol, które jest tak słone, jak Morze Martwe. Do Minusińska wróciliśmy autostopem, wiezieni przez kolejne samochody pełne tuwińskich rodzin, mijając siedzących przy drodze sprzedawców jagód. W Tuwie wielu miejscowych tak dorabia. Kiedy tylko robi się ciepło, idą w tajgę i aż do pierwszych śniegów żyją pod namiotami zbierając jagody i grzyby, które później sprzedają po okazyjnych cenach. Później znów przychodzi zima, czas siedzenia w chałupie i zaprzyjaźniania się z kolejnymi butelkami taniej wódki.



Polskie spotkanie w centrum Azji


Misza, jeden z naszych kierowców, zostawił nas z wesołą grupą takich zbieraczy. Odjeżdżając, uśmiechnął się z zakłopotaniem i rzucił:
- Oni są trochę pijani, ale to dobrzy ludzie, nie martwcie się, bardzo przyjacielscy.
I rzeczywiście - o ile często po alkoholu w Tuwińcach budzi się złość na Rosjan, na plecakowych podróżników reagują ekstremalnie przyjacielsko. Zaraz rozpoczęła się nauka tuwińskich słów i nasze niezdarne próby wymówienia ich imion. Wydało się szybko dokąd jedziemy i nasi nowi przyjaciele za punkt honoru obrali sobie znalezienie nam transportu. Nieszczęśliwie obok nas zaparkował swoim tirem Dima, Rosjanin jadący do Abakanu. Tuwińcy obstąpili go, przekonując, że po prostu MUSI nas zabrać i że my "choroszyje Poliaki" (tanio, tanio!) i ani się obejrzeliśmy, jak nasze plecaki zostały wrzucone do kabiny, a my zaraz za nimi. Nastąpiły wylewne pożegnania, drzwi się zamknęły, a Tuwińcy machali nam jak szaleni. W ciszy spojrzałam na Dimę i uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.
- Dziękujemy. I... przepraszamy, ale... Jakoś tak wyszło... - w sumie to nie wiedziałam, co mu powiedzieć.
Dima parsknął śmiechem, machnął ręką, że nie ma problemu i ruszył maszyną naprzód.
- Ostatnio zgarnąłem dwie dziewczyny, co też jechały autostopem. Zawsze to można z kimś pogadać. To co, wy z Polski, tak?

Kiedy wróciliśmy do Minusińska, Maksim, nasz host, zapytał:
- I co, nie zjedli was dzicy Tuwińcy?


Śpiący

$
0
0
Car spał.
Wyraźny nos, lekko uchylone wargi (czy chrapał?), ręce złożone na piersi trzymały miecz. Jak długo był pogrążony we śnie? Tego nie wie nikt. Jego majestatyczna sylwetka wznosi się nad innymi szczytami Sajanów od niepamiętnych czasów.

Bo też i góry miały wziąć od niego swoją nazwę. Nazywał się Sajan.
- Dawno, dawno temu car Sajan był wielkim władcą - opowiadał nam jeden z wiozących nas Tuwińców. Siedzieliśmy ściśnięci się na tylnym siedzeniu razem z jego rodziną, gdy mijaliśmy potężne góry. Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby kogoś zapytać o legendę.
- Był wielki, przeogromny! I był dobrym władcą, dbał o swój lud, bronił. W końcu, gdy nadszedł kres jego dni, car położył się spać, ale nie odszedł na zawsze! Gdy coś będzie zagrażało jego ludowi, wstanie i będzie go bronił, jak kiedyś.

Inni mówią, że Sajan strzeże wielkich skarbów. W każdym razie, gdy wskazywano nam cara z daleka, jeszcze z trasy, nie mogliśmy go dojrzeć wśród skał na horyzoncie. Robiliśmy zdjęcia innych szczytów, słuchając tego, co podpowiadała nam wyobraźnia. Nie oczekiwaliśmy wiele. Znamy takie legendy i z Tatr, wielokrotnie wpatrywaliśmy się w różne skały szukając zaklętych rycerzy. I wiedzieliśmy, że czasami trzeba bardzo mocno zmrużyć oczy, żeby dojrzeć niewyraźny zarys postaci.

Jednak gdy ruszyliśmy na szlak przez góry, w pewnym momencie stanęliśmy jak wryci. ON faktycznie tam był! Bez wpatrywania się, bez mrużenia oczu!

I był ogromny.

Spał górując nad okolicą. Widzieliśmy go prawie przez całą drogę na szczyt. Gdyby nie jego zamknięte oczy, można by przypuszczać, że nas obserwuje.

Wspinaliśmy się nad Tęczowy Staw, żeby zobaczyć Wiszący Kamień. Głaz ten, lekko spłaszczony, przykleił się do zbocza góry przecząc prawom grawitacji. Geologia miała jednak na to swoje wytłumaczenie - był to efekt wietrzenia.
Niemniej, legenda trwa i wykorzystuje także tę skałę - kiedy Wiszący Kamień spadnie i z wielkim pluskiem wpadnie do Tęczowego Stawu, wtedy wielki Sajan się obudzi. Podobno szansę na zepchnięcie kamienia ze zbocza mają kobiety w ciąży.

Wróciliśmy na dół, choć ciężko było oderwać wzrok od śpiącego cara.

Śpiący car
...i jego budzik.

i ja jako skala
i na koniec jeszcze jeden widok z baśniowych Sajanów

Śmiech NKWDzisty

$
0
0
Krótka anegdota z przekraczania granicy.

Każdy, kto wyjeżdżał kiedyś z Rosji wie, z jakimi formalnościami się to wiąże. Zwykle po stronie rosyjskiej spędza się o wiele więcej czasu niż po stronie kraju, do którego wjeżdżamy. Celnicy prześwietlają cię na wszystkie strony, sprawdzają twój bagaż, papiery i cud, że nie pytają o rozmiar buta. Pamiętam, że na granicy rosyjsko-gruzińskiej w 2013 pytano nas, gdzie jedziemy po Gruzji. Jakby ich to obchodziło.

Każdy, kto był w Rosji wie także, że obcokrajowców obowiązuje rejestracja. Jeżeli zatrzymujesz się w jakimś miejscu na dłużej niż 3 dni - musisz zameldować się w hostelu, na policji lub Urzędzie Migracyjnym.
Generalnie jest to przepis trochę martwy. Nikt też do końca nie wie, jak on tak naprawdę brzmi. Czy bez rejestracji można przebywać w jednym miejscu 3 czy 5 dni? Czy można zarejestrować się u osoby prywatnej? Czy trzeba mieć potwierdzenie pobytu na każdy dzień? Zwykle zależy to od urzędnika, z którym musimy się zmierzyć przy okienku.

Zarejestrowałam każdy swój dotychczasowy pobyt w Rosji - na różne sposoby. Na granicy nikt mi tego nigdy nie sprawdzał. Rejestracja, relikt komuny, jest teraz tylko pustą formalnością, furtką do przytrzymywania podejrzanego obcokrajowca lub wyłudzenia łapówki. Zdarzało się to jednak na tyle rzadko, że wiele osób jadących do Rosji macha ręką na registrowkę.

Pewnego dnia na wykopaliskach zapytałam profesora, czy coś z tym robimy. Bo teoretycznie to Ermitaż, jako organizacja zapraszająca i prowadząca nasze badania powinna wystawić nam stosowne papiery.

Profesor pogładził się po głowie, mrucząc pod nosem:
- Blin, no tak, to trzeba by było jechać do Kyzyłu... A to daleko... I gorzej, jeśli będą chcieli jakieś dokumenty z Petersburga... - myślał jakiś czas, a potem spojrzał na mnie - A może lepiej nic nie mówmy? Po tichonku, po tichonku, kak nastojaszczije szpiony.
Tak więc, jak prawdziwi szpiedzy, po prostu siedzieliśmy cicho.

Nigdy, powtarzam, nigdy nie pytano mnie na granicy o registrowkę. Aż do teraz.

Granicę przekraczaliśmy autostopem razem z dużą, kazachską rodziną. Wysiedliśmy, pokazaliśmy bagaże i podczas gdy trwała kontrola samochodu, my stanęliśmy w w długiej kolejce do kontroli dokumentów.
Pierwszy celnik zajrzał nam w paszporty i uśmiechnął się mówiąc:
- Czietyrje tankisty i sabaka!
 Bo każdy oglądał kiedyś ''Czterech pancernych". Ha, pomyślałam, dobrze jest, trzeba się dużo uśmiechać! Odebrała paszport i poszłam dalej, gdzie przestało już być tak wesoło.
Za szybą, przy biurku siedział typowy urzędnik NKWD. No wiecie - łysa głowa, twarz poważna i wyprana z emocji. I ten wzrok - wzrok człowieka, który tylko czeka, żeby zabrać kogoś na przesłuchanie w starym, radzieckim stylu.
Celnik brał od każdego paszport, otwierał na stronie ze zdjęciem i porównywał z twarzą petenta. Osmotr trwał kilka chwil. Kilkanaście strasznych sekund patrzenia sobie w oczy. Myślę: tylko nie zacznij się śmiać!

Kiedy pan z NKWD upewnił się, że ja to ja, zaczął przeglądać mój paszport. Robił to długo, oglądając uważnie stempelki i pytając, co robiłam w Turcji 3 lata temu. Wreszcie, spojrzał na mnie swoimi lodowatymi oczami i zadał TO pytanie:
- A registrovka gdzie?
Nie wierzę. Akurat teraz, gdy to olałam, musiał o to zapytać. Nie wierzę.
Uśmiechnęłam się więc głupio i zaczęłam mówić, że spisali nas na posterunku policji, że byliśmy na wykopaliskach PAŃSTWOWEGO Ermitażu, że mieszkaliśmy na stepie razem z ekspedycją PAŃSTWOWEGO Ermitażu i że to PAŃSTWOWY Ermitaż wystawił nam zaproszenie.
NKWDzista patrzył na mnie podejrzliwie. Przerwał mi ze dwa razy tłumacząc, jak taka registrowka wygląda i czy aby na pewno jej nie mam. Ja kiwałam głową i powtarzała swoją mantrę o posterunku policji w Sziwilikach, gdzie nas wpisano w księgi. Ach, no i o PAŃSTWOWYM Ermitażu.
Urzędnik chyba wziął mnie za cholerną blondynkę, bo w końcu wziął telefon, wybrał numer i - oparłszy czoło o biurko, tak, że nie widziałam jego twarzy - rozpoczął rozmowę z naczelnikiem. Docierały do mnie tylko jego krótkie odpowiedzi tłumione przez szybę.
- Tak... Na wykopaliskach. Ermitaż. Zaproszenie. Gdzie? W namiotach spali.
Po czym zobaczyłam, jak ramiona tego wypranego z emocji urzędnika trzęsą się od śmiechu. Kiedy skończył rozmawiać i wyprostował się, znów patrzyły na mnie lodowate oczy. To jest dopiero trening emocji, myślę sobie.
NKWDzista wbił mi pieczątkę i oddał paszport mówiąc:
- Da svidania.

Udało się! Przeżyłam! Chciałam już wybiec na zewnątrz, żeby się nie rozmyślił i nie zdecydował, że jednak trzeba mnie rozstrzelać za szpiegostwo, gdy niespodziewanie musiałam zawrócić, bo teraz NKWDzista przepytywał Przemka, który uśmiechał się z zakłopotaniem - zaletą nieznajomości języka było to, że nie musiał udawać.
- My razem - zaczęłam tłumaczyć - Na zaproszenie PAŃSTWOWEGO Ermitażu.


 


Kolejne wpisy już z Mongolii.
Viewing all 45 articles
Browse latest View live