Islandia to Mordor.
Albo Księżyc.
Takie były nasze pierwsze myśli, gdy nasz samolot zbliżał się do lądowania na tej dziwacznej wyspie. Górki, dołki i kratery wywrócone na lewą stronę. Gdzieś tam jeszcze jakieś zabłąkane lodowce. Brak drzew i tysiące odcieni porostów.
Było nas troje: ja, Angela i Janek, adept naszej tworzącej się właśnie szkoły przetrwania w absurdalnych warunkach.
Wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku, który jest gorszym zadupiem niż aeroport w Modlinie. Pierwszą noc spędzilśmy po drugiej stronie ulicy, na pustej, tundrowatej przestrzeni, gdzie nie było nic aż po horyzont. Było chłodno, ale bez tragedii, bezwietrznie i bezdeszczowo, mieliśmy piwo jeszcze z Polski i w ogóle wszystko zapowiadało się dobrze. Kto śmie narzekać na pogodę w Islandii? Rozstawiliśmy namioty w dobrych humorach.
Deszcz przyszedł w nocy razem z wiatrem. Wichura hulała po tundrze naginając nam pałąki w namiotach do granic wytrzymałości. Rano nie padało, ale wiało nadal i podczas pakowania namiot... odleciał.
Pusta przestrzeń, jak sama nazwa wskazuje, nie posiada zbyt wiele pionowych elementów mogących stanowić przeszkody terenowe dla uciekających namiotów. Angela biegła za nim ze dwa kilometry, dopóki nie zahaczył o płot lotniska. Poranny jogging w wykonaniu islandzkim.
Następnie ruszyliśmy na drogę łapać stopa w kierunku Reykjaviku. Wiatr nie odpuszczał i zataczaliśmy się po poboczu niczym pijani. Potem wrócił deszcz. Ale to był dopiero początek naszych zmagań z islandzką pogodą.
Autostop na Islandii działa całkiem sprawnie; utknęliśmy na dłuższą chwilę tylko przy wyjeździe z Reykjaviku. Zdecydowaliśmy zostawić zwiedzanie stolicy na kiedy indziej i póki jest z nami Janek zobaczyć południowe wybrzeże, które wszyscy nam zachwalali.
Szybko też okazało się, że odsetek Polaków jest tu gigantyczny. Na każdym kroku, na każdym przystanku autobusowym - rodacy. Nawet na największych odludziach można usłyszeć język polski.
- Ja tu jestem dziesięć lat i nie umiem ani islandzkiego ani angielskiego - powiedziała nam jedna ze spotkanych kobiet - ale ci, z którymi pracuję, nauczyli się już po polsku.
Być może jest to jakaś metoda. Jeszcze trochę, a zyskamy pierwszą polską kolonię.
Sami Islandczycy są bardzo pozytywnymi i pomocnymi ludźmi, o czym przekonaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, na którą trafiliśmy. Podeszła do nas dziewczyna z zapytaniem dokąd chcemy jechać. Gdy okazało się, że zdążany w tym samym kierunku, ona i jej ojciec zaproponowali podwózkę.
Tak oto wylądowaliśmy w Hveragerdi.
Z Hveragerdi biegnie górski szlak do ciepłej rzeki (Hot River), w której można wziąć ciepłą kąpiel. Do szlaku mieliśmy jednak jeszcze kawałek i kiedy znów zaczął padać deszcz , zaczęliśmy łapać stopa. Udało się - ktoś się zatrzymał.
- Hello, are you going to Hot River?
Kierowca zmarszczył brwi i odparł:
- Masz polski akcent.
Tym oto sposobem poznaliśmy Jacka (zwanego też Tomkiem). Jacek urządził sobie długi weekend na Islandii i przez dwa dni zwiedzaliśmy południowe wybrzeże razem. Zaczęliśmy od wspomnianej ciepłej rzeki, która okazała się naszym chrztem bojowym jeśli chodzi o islandzką pogodę. Ruszyliśmy w góry szlakiem o niskim poziomie trudności z naszymi 20-kilogramowymi plecakami z zamiarem obozowania nad rzeką. O naiwni...
Podczas wyprawy do Rosji zdarzało się, że nad Bajkałem wiało. W górach Fogras prawie odleciał nam namiot. Ogólnie więc myślałam, że wiem co to znaczy silny wiatr. Aż do tamtego dnia.
Wiatr miotał nami o skały jak szalony, z prawa do lewa, momentami zaś ruszał z naprzeciwka nie pozwalając zrobić kroku. W pewnym momencie deszcz zaczął padać poziomo.
Aura nie sprzyjała, ale widoki i tak były bajeczne. W pobliżu rzeki po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy dym wychodzący z ziemi i gotujące się błoto. Totalny Kosmos. Nie mam pojęcia, na jaką planetę wywiozły nas te tanie linie lotnicze.
Jak się domyślacie, aura nie sprzyjała kąpieli. I jak pewnie też się domyślacie - zrobiliśmy to. Ciepła woda omywała nam ciało, podczas gdy w twarz uderzały nam grudki zmarzniętego deszczu.
Prawdziwym heroizmem było jednak wyjście z wody i droga powrotna. Nie zdecydowaliśmy się na obozowanie na górze na takim wietrze, więc nasze plecaki po prostu zagwarantowały nam przyrost masy mięśniowej (Islandia jest jak darmowa siłownia). Po ciemku zeszliśmy na dół, Jacek wrócił do hostelu w Reykjaviku, Janek z racji mokrego śpiwora pojechał z nim, a my z racji mokrego wszystkiego oprócz śpiwora - rozbiłyśmy namiot przy jakichś przypadkowo spotkanych drzewach. Podobno w hostelu w Reykjaviku już krążą o nas legendy.
Rano panowie wrócili po nas (z tostami! jak miło) i ruszyliśmy na wycieczkę po wybrzeżu, drogą krajową nr 1, która obiega całą Islandię. Zachwycaliśmy się wodospadami i górami, a także owcami, które są najlepszynmi wspinaczami na świecie (albo potrafią latać jak nikt nie patrzy; owce można zobaczyć na najbardziej stromych zboczach). Odwiedziliśmy słynną Czarną Plażę, która naprawdę jest czarna, słuchaliśmy ryku oceanu i wspinaliśmy się na bazaltowe kolumny.
Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się bardziej monotonny i surowy. Wreszcie dotarliśmy do lodowców.
W południowej części wyspy znajduje się gigantyczny lodowiec Vatnajokul, z kilkoma jęzorami o nazwach trudnych do wymówienia, schodzącymi w kierunku wybrzeża. Nam udało się podjechać pod Svinesfellsjokul. I... i co? I mogłabym pisać o odcieniach lodu, o wielkiej górze na horyzoncie i o zielonym Jacku na jej tle, ale to i tak niczego nie odda. Ba, nawet zdjęcia nie oddają w pełni tego, co widzieliśmy. Trzeba tam po prostu pojechać.
Potem widzieliśmy jeszcze jezioro Jokulsarlon z pływającymi górami lodu i dziwacznych kształtach. To był ostatni punkt naszej podróży z Jackiem-Tomkiem, który następnie podrzucił naszą trójkę na Czarną Plażę.
Dzięki z wspólną podróż Jacek! Obyśmy się jeszcze spotkali na Islandii, choćby na pogawędkę o zdolnościach sportowych owiec.
A tak, co robiliśmy ponownie na Czarnej Plaży? Chciałyśmy z Angelą rozbić namiot w grocie na plaży (''Jesteście ekstremalne" powiedział Janek). I zrobiłyśmy to! Piękna noc, piękne niebo, piękne gwiazdy i niesamowity ocean...
...który się zaczął przybliżać... i przybliżać... i coraz bardziej, no wiecie... PRZYBLIŻAĆ.
Jednym słowem nadchodził przypływ, co braliśmy pod uwagę, więc obserwując rozwój sytuacji postanowiliśmy nie ryzykować (tak, mamy jeszcze resztki zdrowego rozsądku) i wynieśliśmy się z plaży. Byliśmy tak padnięci, a dookoła było tak ciemno, że rozbiliśmy się przy głównej drodze w wiosce, pod płotem.
Następnego dnia, wracając na trasę nr 1, złapaliśmy na stopa Chińczyków.
- To wy tam kempingowaliście?
- Tak.
- Och, super, ja i moi koledzy zrobiliśmy zdjęcia!
Tak to staliśmy się wakacyjną anegdotą w Chinach.
C.d.n. Już niedługo.
Albo Księżyc.
Takie były nasze pierwsze myśli, gdy nasz samolot zbliżał się do lądowania na tej dziwacznej wyspie. Górki, dołki i kratery wywrócone na lewą stronę. Gdzieś tam jeszcze jakieś zabłąkane lodowce. Brak drzew i tysiące odcieni porostów.
Było nas troje: ja, Angela i Janek, adept naszej tworzącej się właśnie szkoły przetrwania w absurdalnych warunkach.
Wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku, który jest gorszym zadupiem niż aeroport w Modlinie. Pierwszą noc spędzilśmy po drugiej stronie ulicy, na pustej, tundrowatej przestrzeni, gdzie nie było nic aż po horyzont. Było chłodno, ale bez tragedii, bezwietrznie i bezdeszczowo, mieliśmy piwo jeszcze z Polski i w ogóle wszystko zapowiadało się dobrze. Kto śmie narzekać na pogodę w Islandii? Rozstawiliśmy namioty w dobrych humorach.
Deszcz przyszedł w nocy razem z wiatrem. Wichura hulała po tundrze naginając nam pałąki w namiotach do granic wytrzymałości. Rano nie padało, ale wiało nadal i podczas pakowania namiot... odleciał.
Pusta przestrzeń, jak sama nazwa wskazuje, nie posiada zbyt wiele pionowych elementów mogących stanowić przeszkody terenowe dla uciekających namiotów. Angela biegła za nim ze dwa kilometry, dopóki nie zahaczył o płot lotniska. Poranny jogging w wykonaniu islandzkim.
Następnie ruszyliśmy na drogę łapać stopa w kierunku Reykjaviku. Wiatr nie odpuszczał i zataczaliśmy się po poboczu niczym pijani. Potem wrócił deszcz. Ale to był dopiero początek naszych zmagań z islandzką pogodą.
Autostop na Islandii działa całkiem sprawnie; utknęliśmy na dłuższą chwilę tylko przy wyjeździe z Reykjaviku. Zdecydowaliśmy zostawić zwiedzanie stolicy na kiedy indziej i póki jest z nami Janek zobaczyć południowe wybrzeże, które wszyscy nam zachwalali.
Szybko też okazało się, że odsetek Polaków jest tu gigantyczny. Na każdym kroku, na każdym przystanku autobusowym - rodacy. Nawet na największych odludziach można usłyszeć język polski.
- Ja tu jestem dziesięć lat i nie umiem ani islandzkiego ani angielskiego - powiedziała nam jedna ze spotkanych kobiet - ale ci, z którymi pracuję, nauczyli się już po polsku.
Być może jest to jakaś metoda. Jeszcze trochę, a zyskamy pierwszą polską kolonię.
Sami Islandczycy są bardzo pozytywnymi i pomocnymi ludźmi, o czym przekonaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, na którą trafiliśmy. Podeszła do nas dziewczyna z zapytaniem dokąd chcemy jechać. Gdy okazało się, że zdążany w tym samym kierunku, ona i jej ojciec zaproponowali podwózkę.
Tak oto wylądowaliśmy w Hveragerdi.
Z Hveragerdi biegnie górski szlak do ciepłej rzeki (Hot River), w której można wziąć ciepłą kąpiel. Do szlaku mieliśmy jednak jeszcze kawałek i kiedy znów zaczął padać deszcz , zaczęliśmy łapać stopa. Udało się - ktoś się zatrzymał.
- Hello, are you going to Hot River?
Kierowca zmarszczył brwi i odparł:
- Masz polski akcent.
Tym oto sposobem poznaliśmy Jacka (zwanego też Tomkiem). Jacek urządził sobie długi weekend na Islandii i przez dwa dni zwiedzaliśmy południowe wybrzeże razem. Zaczęliśmy od wspomnianej ciepłej rzeki, która okazała się naszym chrztem bojowym jeśli chodzi o islandzką pogodę. Ruszyliśmy w góry szlakiem o niskim poziomie trudności z naszymi 20-kilogramowymi plecakami z zamiarem obozowania nad rzeką. O naiwni...
Podczas wyprawy do Rosji zdarzało się, że nad Bajkałem wiało. W górach Fogras prawie odleciał nam namiot. Ogólnie więc myślałam, że wiem co to znaczy silny wiatr. Aż do tamtego dnia.
Wiatr miotał nami o skały jak szalony, z prawa do lewa, momentami zaś ruszał z naprzeciwka nie pozwalając zrobić kroku. W pewnym momencie deszcz zaczął padać poziomo.
Aura nie sprzyjała, ale widoki i tak były bajeczne. W pobliżu rzeki po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy dym wychodzący z ziemi i gotujące się błoto. Totalny Kosmos. Nie mam pojęcia, na jaką planetę wywiozły nas te tanie linie lotnicze.
Jak się domyślacie, aura nie sprzyjała kąpieli. I jak pewnie też się domyślacie - zrobiliśmy to. Ciepła woda omywała nam ciało, podczas gdy w twarz uderzały nam grudki zmarzniętego deszczu.
Prawdziwym heroizmem było jednak wyjście z wody i droga powrotna. Nie zdecydowaliśmy się na obozowanie na górze na takim wietrze, więc nasze plecaki po prostu zagwarantowały nam przyrost masy mięśniowej (Islandia jest jak darmowa siłownia). Po ciemku zeszliśmy na dół, Jacek wrócił do hostelu w Reykjaviku, Janek z racji mokrego śpiwora pojechał z nim, a my z racji mokrego wszystkiego oprócz śpiwora - rozbiłyśmy namiot przy jakichś przypadkowo spotkanych drzewach. Podobno w hostelu w Reykjaviku już krążą o nas legendy.
Rano panowie wrócili po nas (z tostami! jak miło) i ruszyliśmy na wycieczkę po wybrzeżu, drogą krajową nr 1, która obiega całą Islandię. Zachwycaliśmy się wodospadami i górami, a także owcami, które są najlepszynmi wspinaczami na świecie (albo potrafią latać jak nikt nie patrzy; owce można zobaczyć na najbardziej stromych zboczach). Odwiedziliśmy słynną Czarną Plażę, która naprawdę jest czarna, słuchaliśmy ryku oceanu i wspinaliśmy się na bazaltowe kolumny.
Im dalej na północ, tym krajobraz stawał się bardziej monotonny i surowy. Wreszcie dotarliśmy do lodowców.
W południowej części wyspy znajduje się gigantyczny lodowiec Vatnajokul, z kilkoma jęzorami o nazwach trudnych do wymówienia, schodzącymi w kierunku wybrzeża. Nam udało się podjechać pod Svinesfellsjokul. I... i co? I mogłabym pisać o odcieniach lodu, o wielkiej górze na horyzoncie i o zielonym Jacku na jej tle, ale to i tak niczego nie odda. Ba, nawet zdjęcia nie oddają w pełni tego, co widzieliśmy. Trzeba tam po prostu pojechać.
Potem widzieliśmy jeszcze jezioro Jokulsarlon z pływającymi górami lodu i dziwacznych kształtach. To był ostatni punkt naszej podróży z Jackiem-Tomkiem, który następnie podrzucił naszą trójkę na Czarną Plażę.
Dzięki z wspólną podróż Jacek! Obyśmy się jeszcze spotkali na Islandii, choćby na pogawędkę o zdolnościach sportowych owiec.
A tak, co robiliśmy ponownie na Czarnej Plaży? Chciałyśmy z Angelą rozbić namiot w grocie na plaży (''Jesteście ekstremalne" powiedział Janek). I zrobiłyśmy to! Piękna noc, piękne niebo, piękne gwiazdy i niesamowity ocean...
...który się zaczął przybliżać... i przybliżać... i coraz bardziej, no wiecie... PRZYBLIŻAĆ.
Jednym słowem nadchodził przypływ, co braliśmy pod uwagę, więc obserwując rozwój sytuacji postanowiliśmy nie ryzykować (tak, mamy jeszcze resztki zdrowego rozsądku) i wynieśliśmy się z plaży. Byliśmy tak padnięci, a dookoła było tak ciemno, że rozbiliśmy się przy głównej drodze w wiosce, pod płotem.
Następnego dnia, wracając na trasę nr 1, złapaliśmy na stopa Chińczyków.
- To wy tam kempingowaliście?
- Tak.
- Och, super, ja i moi koledzy zrobiliśmy zdjęcia!
Tak to staliśmy się wakacyjną anegdotą w Chinach.
C.d.n. Już niedługo.