Quantcast
Channel: Archeolodzy w Podróży
Viewing all articles
Browse latest Browse all 45

Płonący silnik czyli nocleg po mongolsku

$
0
0
- A spałaś w jurcie?

Podstawowe pytanie, które słyszałam po powrocie niemal przy każdej rozmowie. W sumie się nie dziwię. Też bym o to zapytała każdego znajomego wracającego z Mongolii.
Bo też i był to jeden z celów wyjazdu. Bardzo, bardzo chciałam spędzić noc w jurcie. Uważałam, że jeśli nam się nie uda, podróż będzie niekompletna i nie odnotuję jej jako pełny sukces. Zaproszenie na herbatę zdarzały się ciężko, ale chciałam zakosztować mongolskiego poranka na środku stepu.

Okazja nadarzyła się szybciej niż sądziłam.

Jechaliśmy do Zhungovi. Nie pytajcie po co. Po prostu była to najbliższa miejscowość, jaką znaleźliśmy na mapie po wyjeździe z Ulaangom. Asfalt mknął pięknie w kierunku Ułan-Bator, a my pożegnaliśmy go z niejakim żalem i usiedliśmy na szutrowej drodze prowadzącej w step. Dookoła tylko my i jaki.

Zatrzymało się dwóch młodych chłopaków. Samochód mieli wyładowany baranimi skórami, ale zwinęli je, wcisnęli do bagażnika...
A potem wcisnęli do środka jakoś nas i nasze plecaki. Nie było to łatwe. Udało się jednak i ruszyliśmy przed siebie. Przez step. Co jakiś czas na horyzoncie zamajaczył jakiś znak wskazujący prawidłowy kierunek dzięki czemu wiedzieliśmy, że wciąż jesteśmy na trasie. Wszystko szło dobrze... do czasu.

W pewnym momencie coś zaczęło się dziać ze skrzynią biegów. I to był początek katastrofy. Zaczęło się wypychanie samochodu ze strumienia i coraz częstsze postoje. Podczas tej przejażdżki runął hodowany w naszych głowach mit o zaradnych Mongołach. Wychodziliśmy bowiem z założenia, że skoro jeżdżą byle czym i części samochodów nierzadko odpadają lub się urywają, to są mistrzami napraw i prowizorki. E-e. Nic bardziej mylnego. Kiedy nasze auto zaczęło rzęzić, kierowca najwyraźniej wyszedł z założenia, że trzeba jak najszybciej dojechać na miejsce, zanim się rozpadniemy. Wskutek tego niemiłosiernie piłował silnik, dymiący na coraz częstszych podjazdach (nawet sobie nie wyobrażacie ile jest wzniesień na tym niby płaskim stepie).

Wreszcie, po kolejnym przymusowym postoju zaczęliśmy przyspieszać maksymalnie, w takt buczenia silnika.
- Pod tą górę nie podjedziemy - powiedział do mnie Przemek. I miał rację, ponieważ na podjeździe pod kolejne wzniesienie silnik naszego dzielnego samochodu buchnął ogniem i tak skończyła się nasza przejażdżka.

No to tyle. Utknęliśmy kilkanaście kilometrów od celu. Siedzieliśmy przez chwilę wszyscy razem w aucie ogarniając nasze położenie. Tam, na zewnątrz, zaczynała się burza jakiej świat nie widział. Ciemne chmury nadciągały niczym jakaś armia Czyngisa, a po stepie...
- Przemek - powiedziałam cicho, nie dowierzając - Krzaki się toczą.
Serio. Jak w westernie. Tylko zamiast Indian i Lucky Lucka - dwóch Mongołów w aucie, którzy też nie mieli pomysłu, co w tej sytuacji zrobić.
Chcąc nie chcąc, trzeba było podjąć jakąś decyzję. Wysiedliśmy z samochodu. Nasi kierowcy sprawiali wrażenie, jakby chcieli iść piechotą do najbliższej wioski. Ostatecznie jednak przeczekali noc w samochodzie. My mieliśmy postawić namiot, ale tu pojawił się problem: w co uderza piorun na stepie? Jakoś nie mieliśmy ochoty być tym najbardziej sterczącym punktem w okolicy. W ogóle, najchętniej zmienilibyśmy okolicę, bo chmury były coraz bliżej. Wtedy wypatrzyłam jurty na horyzoncie.
- Idziemy do nich - zarządziłam.
- Chcesz wbić się komuś to domu?! - Przemek początkowo był nieco sceptyczny.
- Zapytamy, czy możemy rozbić się koło nich. A potem niech się dzieje samo.
Zawsze to bezpieczniej wśród wyższych namiotów, pomyślałam. Przecież oni tu na pewno niejedną zawieruchę przetrwali.
I ruszyliśmy do gerów widocznych przed nami. Pioruny waliły w step, wiatr wiał coraz mocniej. Zatrzymała nas rzeczka i ujadanie psów. Psy. Nigdy nic nie wiadomo. Wyczytaliśmy gdzieś, że zbliżając się do geru trzeba krzyknąć ''nachoj chor!'' co znaczy ''przytrzymaj psy!". Ale naczytaliśmy się także o wielu innych, bzdurnych zwyczajach, których dawno już nikt tu nie przestrzega. Zatrzymaliśmy się przed rzeczką i zobaczyliśmy ruch na podwórku.
- Sain bain uu! - zdecydowałam się na mongolskie pozdrowienie, unosząc rękę w geście powitania.

Ryk silnika, światło. Przecinając strumień podjechał do nas mężczyzna na motocyklu.
I co teraz?
- Maszyn - pokazałam w kierunku samochodu - Bum! Możem pałatku... tutaj?
Przy czym posiłkowałam się niezawodnym językiem gestów, pokazując dokładnie katastrofę, ogień i rysując w powietrzu kształt namiotu. Wierzcie mi, wzbijałam się na wyżyny kreatywności.

Motocyklista pokiwał głową i gestem pokazał, abyśmy zdjęli buty, przeszli strumień i poszli za nim. Sam wjechał na wzgórze, gdzie stały trzy gery. My poszliśmy za nim. Boso, z butami w rękach.
Mężczyzna huknął na szczekające psy i gestem zaprosił nas do jurty. Ze wszystkich sił staraliśmy się zmieścić w małych drzwiach z naszymi plecakami.

Wewnątrz jurty huczał ogień w piecyku. Było ciepło, nie słychać już było aż tak gwizdu wiatru. Usiedliśmy we wskazanym miejscu, na lewo od wejścia, a gospodyni od razu zaczęła się krzątać przygotowując herbatę i coś do jedzenia.
Tymczasem gospodarz wyszedł, a po chwili wrócił i usiadł naprzeciwko nas. Potem znów drzwi się otworzyły i weszły kolejne osoby, zapewne mieszkańcy pozostałych jurt, wśród nich trójka dzieci.

Siedzieliśmy więc tak i patrzyliśmy się na siebie, głupio się przy tym uśmiechając. Powtórzyłam naszą historię o "maszyn bum!", oni pokiwali głowami ze zrozumieniem i gapiliśmy się dalej. Oni nie bardzo po angielsku, rosyjsku, po polsku tym bardziej. My po mongolsku tylko dzień dobry, dziękuję, Polska.

Na szczęście były tam dzieci. Wyciągnęłam więc z plecaka przywiezione długie balony i pompkę. Kiedy pompowałam podłużne kształty, nikt nie spuszczał ze mnie wzroku. Potem zaczęłam skręcać z balonika zwierzątka. Pieski, króliki, słonie. Wyciągnęłam pierwszego balonowego zwierzaka w stronę małego chłopca. Ten, zachęcony przez rodziców, wziął go ostrożnie w ręce. Mongołowie pokiwali głowami z aprobatą i kazali małemu podziękować (Skąd to wiem? A przypomnijcie sobie, jak byliście mali i ktoś wręczał Wam zabawkę/czekoladę/ciastko. Wpadaliście w zachwyt nad prezentem, ale za chwilę matka trącała Was w ramię upominając ze zniecierpliwieniem ''co się mówi?!''. Na całym świecie działa to tak samo.).

Potem poszło już łatwiej. Każde z dzieciaków dostało swojego balonowego zwierzaka, więc lody zostały przełamane. Okazało się, że jesteśmy jednak ludźmi i można się z nami porozumieć. Wyciągnęliśmy pocztówki z Polski pokazując im, jak wyglądaj nasz kraj. Potem rzut oka na mapę, pokazywanie Warszawy, Ząbek, Krakowa, Dąbrowy i niedowierzanie, że mamy aż tyle dróg. Wreszcie pada pytanie, czy mamy aparat. Robimy sobie wspólne zdjęcia, pokazujemy te, które zrobiliśmy w Rosji. Mała dziewczynka pozuje niczym modelka. W pewnym momencie wyciągnęłam notes i zaczęłam rysować różne rzeczy - psy, koty, kwiaty, dom, słońce, chmury... I tak, tworzyliśmy powoli obrazkowy słownik polsko-mongolski. Wieczorem natomiast odpalono telewizor i cała rodzina skupiła się na ulubionym sporcie Mongołów - zapasach. Trwała akurat olimpiada.

Wspólne zdjęcie musi być
Młoda modelka

Wieczorem wyszliśmy załatwić potrzeby fizjologiczne - oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni. Psy nie zwracały już na nas uwagi - zostaliśmy zaakceptowani przez gospodarzy i to wystarczało.

Burza oddaliła się już od nas, odsłaniając rozgwieżdżone niebo. Ciągle wiał silny wiatr. Step nocą wyglądał jak z baśni. Są takie widoki, które zostają człowiekowi w pamięci na zawsze, wyryte jak w skale i żaden aparat tego nie odda. Nie mam z tej chwili ani jednego dobrego zdjęcia. Musicie mi uwierzyć na słowo.
Kładąc się spać słyszałam, jak wiatr rozpędza się na zewnątrz. Ogień wciąż cicho huczał w piecyku. Cieszyłam się, bardzo się cieszyłam, że nie musimy spać w naszym małym namiocie, który pewnie teraz napinałby swoje pałąki do granic wytrzymałości.

Rano, po śniadaniu, gospodyni nalała czarkę archi, mongolskiej wódki domowego wyrobu. Zanim upiła pierwszy łyk, rozlała kilka kropel na cztery strony świata, dla duchów. Potem czarka powędrowała po okręgu.
Nastąpiły pożegnania. Oprócz pocztówek zostawiliśmy im małą buteleczkę z bursztynem znad morza. Na kartce, za pomocą obrazków, wyjaśniłam im, co to za dziwne kamienie i co to jest Bałtyk.

Zeszliśmy ze wzgórza, ponownie przebrodziliśmy rzekę i ruszyliśmy na drogę. Dzieciaki jeszcze długo patrzyły za nami, machając niestrudzenie na "do widzenia".
"Bajartai!"

Do Zhungovi dojechaliśmy najbliższą okazją, na pace.

No to jedziemy dalej!



Viewing all articles
Browse latest Browse all 45