Z Egilstadir dotarłyśmy do Reydarfjordur, gdzie już na wjeździe zobaczyłyśmy drewniany kościół na wzgórzu. Wyglądał jak przeniesiony z Tatr, czym przyjemnie i swojsko wyróżniał się od tutejszych kościołów luterańskich. Od razu więc wiedziałyśmy, że to tam mieści się katolicka parafia prowadzona przez braci kapucynów ze Słowacji, z którymi skontaktowały nas siostry z Akureyri.
Kościół jest budowany od kilku miesięcy przez mnichów i wolontariuszy - pomagają także parafianie. Gdy dotarłyśmy do Reydarfjordur, kładziono właśnie blachę na dachu.
- Mamy szczęście, że nie ma wiatru!
Istotnie, pogoda była łaskawa, bo o ile wiatr na Islandii potrafi porywać kontenery w porcie, tym razem tylko przewracał drabiny (na szczęście bez ludzi).
Przyjął nas brat Peter, pełniący funkcję proboszcza. Oprócz niego, na parafii jest także drugi Peter, zwany tu powszechnie Finciem.
Fincio gra na gitarze, podczas gdy brat Peter odprawia mszę - kazanie było dwujęzyczne: najpierw po islandzku do Peruwianki Paoli, która mieszka tu już ze swoim islandzkim mężem kilka lat, a potem po polsku, ponieważ Polacy dominowali tego dnia w kościele. Przy stole natomiast, podczas posiłków, była istna słowiańska mieszanka - polsko-słowacka. To był jednak dopiero początek wersji multi-language.
Brat Fincio zabrał nas do Hofn, gdzie miał odprawić mszę następnego dnia. Dwieście kilometrów pustyni zeszło nam na rozmowach o niuansach i zadziwiających różnicach naszych języków, a także o dziwności języka islandzkiego, który dla nas, Słowian, zawsze będzie brzmiał, jakby ktoś w środek zdania wstawił ''blablabla''.
Brat Fincio przenocował nas w pokoju gościnnym przy kościele (kolejny dach nad głową, za który jesteśmy wdzięczne!), a potem poszedł w odwiedziny do znajomych Słowaków, którzy następnie... przyszli z bratem Finciem do kościoła.
Był to zdecydowanie najbardziej pełen życia wieczór na tej chłodnej Islandii. Słowacy przyjechali tu do pracy na 6 tygodni i niebawem wracali do domu. Pochodzący z Nitry i okolic, okazali się gorliwymi śpiewakami. Zaraz znalazły się gitary, Angela wyciągnęła ukulele i długo w nocy leciały polsko-słowacko-angielskie przeboje piosenki popularnej. Następnego dnia wszyscy spotkaliśmy się na mszy, na której zagościli Polacy, Słowacy, Islandczycy, Filipinki, Litwinka i kto wie, kto jeszcze. Brat Fincio wypowiedział dwujęzyczne kazanie, pomagając sobie slajdami i wszystkimi kończynami ciała, a "Ojcze Nasz" każdy odmówił w swoim języku ("To było fajne!" podsumował brat Fincio, gdy udało nam się skończyć mniej więcej w tym samym rytmie).
Spędziłyśmy resztę dnia w słowackim towarzystwie - dobrze było móc mówić po słowiańsku i spotkać tak dużo ludzi w jednym miejscu, bo na islandzkim odludziu nie jest to takie łatwe.
Co wiemy o atrakcjach Hofn? Niewiele. Wiemy, że jest tam basen, jak w każdym islandzkim mieście, a na wybrzeżu jest tablica informacyjna o Saturnie (?!). Niemniej, były to jedne z najlepszych dni w tej podróży i dziękujemy wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Prawdopodobnie spotkamy się jeszcze w Reykjaviku.
Wyjeżdżając z Hofn zabrał nas na stopa Kristoff ze swoim synem Yacobem, których widziałyśmy w kościele.
- Trzeba nie mieć serca, żeby was nie zabrać!
I tak, dojechałyśmy ponownie na południe, do jeziora Jokulsarlon, gdzie przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu, podziwiałyśmy góry lodowe w drodze do oceanu. Spędziłyśmy tam niemal cały dzień, aż w końcu niespiesznie ruszyłyśmy na zachód, drogą, którą przemierzyłyśmy już na początku naszej podróży razem z Jankiem i Jackiem. Było to ponad miesiąc temu, a wydaje się, jakby minął rok.
Po drodze niewiele się działo - wychodziło już z nas zmęczenie powodowane jesienną włóczęgą po bezludziach. Udało nam się zobaczyć (trochę przypadkiem) geologiczną ciekawostkę - skałę, która wygląda jak podłoga kościoła. Początkowo ludzie myśleli, że to faktycznie pozostałość po świątyni irlandzkich mnichów, którzy przyjechali tu chrystianizować kraj. I rzeczywiście, trudno się nie pomylić.
Teraz, gdy to piszę, jesteśmy w Reykjaviku, w gościnnych progach Zosi. Czeka nas jeszcze kilka wesołych spotkań, a potem...
... w poniedziałek lecimy do Polski.
Nie znalazłyśmy pracy na Islandii. Sezon turystyczny skończył się i okazało się, że to nie takie łatwe.
Na Grenlandię też nie dostaniemy się zbyt szybko, bo jedyne co tam pływa to statki turystyczne - i to tylko latem (a pytałyśmy i sprawdzałyśmy dostępne opcje - kto jak nie my?).
Zmieniły się też plany osobiste u Angeli - ale o tym niech napisze sama :)
Półtora miesiąca włóczęgi po tym fascynującym, ale trudnym kraju wystarczy - teraz mamy ochotę gdzieś się zatrzymać. Długo można by o tym pisać - ale nie będę, bo coś musi zostać do opowiedzenia na slajdowiskach, a także przy spotkaniach z bliskimi.
Co dalej? Mnóstwo drzwi jest otwartych, dlatego nie jest wykluczone, że blog nadal będzie działał. Ale o tym już innym razem :)
Do zobaczenia!
I pamiętajcie o siostrach z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/
Kościół jest budowany od kilku miesięcy przez mnichów i wolontariuszy - pomagają także parafianie. Gdy dotarłyśmy do Reydarfjordur, kładziono właśnie blachę na dachu.
- Mamy szczęście, że nie ma wiatru!
Istotnie, pogoda była łaskawa, bo o ile wiatr na Islandii potrafi porywać kontenery w porcie, tym razem tylko przewracał drabiny (na szczęście bez ludzi).
Przyjął nas brat Peter, pełniący funkcję proboszcza. Oprócz niego, na parafii jest także drugi Peter, zwany tu powszechnie Finciem.
Fincio gra na gitarze, podczas gdy brat Peter odprawia mszę - kazanie było dwujęzyczne: najpierw po islandzku do Peruwianki Paoli, która mieszka tu już ze swoim islandzkim mężem kilka lat, a potem po polsku, ponieważ Polacy dominowali tego dnia w kościele. Przy stole natomiast, podczas posiłków, była istna słowiańska mieszanka - polsko-słowacka. To był jednak dopiero początek wersji multi-language.
Brat Fincio zabrał nas do Hofn, gdzie miał odprawić mszę następnego dnia. Dwieście kilometrów pustyni zeszło nam na rozmowach o niuansach i zadziwiających różnicach naszych języków, a także o dziwności języka islandzkiego, który dla nas, Słowian, zawsze będzie brzmiał, jakby ktoś w środek zdania wstawił ''blablabla''.
Brat Fincio przenocował nas w pokoju gościnnym przy kościele (kolejny dach nad głową, za który jesteśmy wdzięczne!), a potem poszedł w odwiedziny do znajomych Słowaków, którzy następnie... przyszli z bratem Finciem do kościoła.
Był to zdecydowanie najbardziej pełen życia wieczór na tej chłodnej Islandii. Słowacy przyjechali tu do pracy na 6 tygodni i niebawem wracali do domu. Pochodzący z Nitry i okolic, okazali się gorliwymi śpiewakami. Zaraz znalazły się gitary, Angela wyciągnęła ukulele i długo w nocy leciały polsko-słowacko-angielskie przeboje piosenki popularnej. Następnego dnia wszyscy spotkaliśmy się na mszy, na której zagościli Polacy, Słowacy, Islandczycy, Filipinki, Litwinka i kto wie, kto jeszcze. Brat Fincio wypowiedział dwujęzyczne kazanie, pomagając sobie slajdami i wszystkimi kończynami ciała, a "Ojcze Nasz" każdy odmówił w swoim języku ("To było fajne!" podsumował brat Fincio, gdy udało nam się skończyć mniej więcej w tym samym rytmie).
Spędziłyśmy resztę dnia w słowackim towarzystwie - dobrze było móc mówić po słowiańsku i spotkać tak dużo ludzi w jednym miejscu, bo na islandzkim odludziu nie jest to takie łatwe.
Co wiemy o atrakcjach Hofn? Niewiele. Wiemy, że jest tam basen, jak w każdym islandzkim mieście, a na wybrzeżu jest tablica informacyjna o Saturnie (?!). Niemniej, były to jedne z najlepszych dni w tej podróży i dziękujemy wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Prawdopodobnie spotkamy się jeszcze w Reykjaviku.
Wyjeżdżając z Hofn zabrał nas na stopa Kristoff ze swoim synem Yacobem, których widziałyśmy w kościele.
- Trzeba nie mieć serca, żeby was nie zabrać!
I tak, dojechałyśmy ponownie na południe, do jeziora Jokulsarlon, gdzie przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu, podziwiałyśmy góry lodowe w drodze do oceanu. Spędziłyśmy tam niemal cały dzień, aż w końcu niespiesznie ruszyłyśmy na zachód, drogą, którą przemierzyłyśmy już na początku naszej podróży razem z Jankiem i Jackiem. Było to ponad miesiąc temu, a wydaje się, jakby minął rok.
Po drodze niewiele się działo - wychodziło już z nas zmęczenie powodowane jesienną włóczęgą po bezludziach. Udało nam się zobaczyć (trochę przypadkiem) geologiczną ciekawostkę - skałę, która wygląda jak podłoga kościoła. Początkowo ludzie myśleli, że to faktycznie pozostałość po świątyni irlandzkich mnichów, którzy przyjechali tu chrystianizować kraj. I rzeczywiście, trudno się nie pomylić.
Kurcze, potłukło się... jak ja to posklejam? |
Teraz, gdy to piszę, jesteśmy w Reykjaviku, w gościnnych progach Zosi. Czeka nas jeszcze kilka wesołych spotkań, a potem...
... w poniedziałek lecimy do Polski.
Nie znalazłyśmy pracy na Islandii. Sezon turystyczny skończył się i okazało się, że to nie takie łatwe.
Na Grenlandię też nie dostaniemy się zbyt szybko, bo jedyne co tam pływa to statki turystyczne - i to tylko latem (a pytałyśmy i sprawdzałyśmy dostępne opcje - kto jak nie my?).
Zmieniły się też plany osobiste u Angeli - ale o tym niech napisze sama :)
Półtora miesiąca włóczęgi po tym fascynującym, ale trudnym kraju wystarczy - teraz mamy ochotę gdzieś się zatrzymać. Długo można by o tym pisać - ale nie będę, bo coś musi zostać do opowiedzenia na slajdowiskach, a także przy spotkaniach z bliskimi.
Co dalej? Mnóstwo drzwi jest otwartych, dlatego nie jest wykluczone, że blog nadal będzie działał. Ale o tym już innym razem :)
Do zobaczenia!
I pamiętajcie o siostrach z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/