Minęło dziesięć dni i znów siedzimy na lotnisku w Keflaviku. Odprowadzamy Janka - naszego adepta sztuki podróżniczej. Jutro ruszamy na fiordy zachodnie. Przez ostatnie dni działo się tyle, co przez jakiś miesiąc.
Ale po kolei.
Po wydostaniu się z Czarnej Plaży, rozpoczął się etap wielokulturowej Islandii - na stopa złapaliśmy Hiszpankę i Wenezuelczyka - Anę i Jose, którzy polecili nam restaurację z najlepszą kuchnią etiopską na Islandii.
Auto naszych gospodarzy nie miało zbyt wiele miejsc - z tyłu znajdowało się miejsce na łóżko. Wcisnęliśmy się tam we troje - my i nasze plecaki, dokonując iście cyrkowych akrobacji.
Jose był kiedyś w Polsce. Ze swojej wizyty w naszym kraju zapamiętał, że Polacy często powtarzają "why not?" odnośnie różnych durnych pomysłów. To w sumie pozytywny obraz ("Pojedźmy na Islandię - dlaczego nie?").
Jose i Ana zostawili nas na drodze na Fludir, do którego dotarliśmy bardzo sprawnie. Pojawiło się słońce i przekonaliśmy się, że jednak w tym kraju nie zawsze pada.
Fludir... Fludir to pierwsze miejsce na Islandii, w którym miałybyśmy ochotę się zatrzymać. Szczególnie, że 9% miejscowej populacji to Polacy tu pracujący. Samo miasteczko nie jest duże; na ulicach spotkać można głównie turystów (ale nie ma na co narzekać; znaczenie słowa "bezludny" przyszło nam poznać dopiero później). Poza tym, w okolicach Fludiru są drzewa! Islandzkie powiedzenie mówi: "Jeśli zgubisz się w islandzkim lesie - po prostu wstań". Tak więc obecność drzew na tej wyspie wywołała nasz szczery zachwyt i spowodowała, że przez chwilę poczuliśmy się trochę jak w Polsce.
Fludir słynie jeszcze z jednej rzeczy: Sekretnej Laguny, czyli najstarszego na Islandii basenu geotermalnego. Akwen z parującą wodą otoczony jest dymiącą ziemią i maleńkim gejzerem, który od czasu do czasu strzelał gorącym strumieniem. Z wody wieczorem rozpościerał się widok na spowite w kłębach pary, podświetlone na pomarańczowo szklarnie. Wszystko to sprawiało wrażenie jak z piekła rodem - choć po wędrowaniu w deszczu, mocząc się w gorących źródłach, czuliśmy się jak w raju.
Sekretną Laguną zarządza Harry - kolejna pozytywna postać na naszej drodze. Dostaliśmy zniżkę, mogliśmy postawić namiot na terenie obiektu, wysuszyć rzeczy w suszarni, a potem wrócić rano, aby ponownie wymoczyć się w gorącej wodzie. Harry jest najlepszy!
Pełni szczęścia dopełnił wieczór przy kuskusie i... naszej pierwszej zorzy polarnej. Była jeszcze dość nieśmiała i delikatna, ale widzieliśmy ją! Formowała się na rozgwieżdżonym niebie niczym duch, co chwila zmieniając kształty. Na chwilę mrugnęła na zielono i zaraz rozmyła się w ciemności. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego.
Następny dzień przyniósł jeszcze więcej dziwactw. Wybraliśmy się bowiem do miejscowości Geysir, w której - jak sama nazwa wskazuje - znajdują się gejzery. Jeden, duży, nazywa się Geysir właśnie i to on dał imię całemu zjawisku polegającemu na wypluwaniu przez ziemię strumieni gorącej wody. Mniejszy nazywa się Strokkur i wybucha średnio co pięć minut.
Gejzer jest chyba największą abstrakcją, jaką widziałam w życiu. Niby człowiek wie z grubsza jak to działa, niby uczy się o tym w szkole, ale jak się podchodzi do tej parującej i bulgoczącej dziury to nabiera się coraz większej pewności, że w środku mieszka potwór, który zasysa i wypluwa wodę. Gdy nastąpił wybuch, instynkt samozachowawczy drze się: "czego stoisz, uciekaj!". Gejzer to najbardziej absurdalna rzecz na świecie.
Widzieliśmy dwa wybuchy Strokkura, a potem staliśmy jeszcze ponad pół godziny przez Geysirze, zanim doczytaliśmy się, że ostatni raz wybuchł w 1930 po trzęsieniu ziemi.
Z Geysira pojechaliśmy obejrzeć zatłoczony Chińczykami wodospad Gullfoss, a następnie obraliśmy kierunek na zachód. Tym sposobem dotarliśmy do parku narodowego Fingvellir, gdzie stykają się dwie pyty tektoniczne i gdzie w średnioweczu zbierał się Althing pierwszy parlament wikingów. Zatrzymaliśmy się na campingu pośrodku niczego, gdzie podwiózł nas Holender zwany Hajsem.
- Bawie się dobrze - powiedział odjeżdżając.
A zdecydowanie warto było się tam zatrzymać. Mimo że ranek powitał nas pierwszym przymrozkiem (namiot trzeba było łamać przed złożeniem) i szronem (tej nocy bardzo liczyłyśmy na nasze śpiwory Yetiego), to dzień był przepiękny, a ścieżka turystyczna wiła się między skałami, wodospadami i drzewami. To kolejne miejsce, które trzeba zobaczyć odwiedzając Islandię.
Później zachciało nam się pojechać na półwysep Snaefelsness, gdzie Juliusz Verne umieścił wejście do wnętrza Ziemi.
I dojechaliśmy (z międzylądowaniem w zagrodzie dla owiec, ale o tym może kiedy indziej). Do krainy duchów.
Islandia południowa wcale nie jest wyludniona. Dopiero na Snaefelsness zobaczyliśmy co to znaczy pustkowie. Znajduje się tam park narodowy, który w sumie nie różni się niczym od terenów poza nim (szczególnie w deszczu i chmurach). Wszechobecne pola z lawowymi skałami dominują w krajobrazie. Sam półwysep pełen jest kilku- kilkunasto domowych wiosek, które podobno żyją w sezonie letnim (ale ja tam nie wierzę). We wrześniu wszystko jest zamknięte na głucho i tylko w kawiarni można dostać kawę i usłyszeć Elvisa (ale tylko do 17:00).
Utknęliśmy w takiej wiosce. Nazywała się Hellnar i słynęła z tego, że w XVI wieku ukrywał się w niej groźny morderca.
W Hellnarze pogoda pod psem, a opuszczonych domów dużo. Ponieważ jednak byliśmy ciągle w wiosce, postanowiliśmy zaytać kulturalnie czy możemy przekoczować w którejś z nich. Domy, do których pukaliśmy były jednak także wymarłe - mimo zaparkowanych samochodów, otwartch garaży i grającego radia. Na wybrzeżu mojemu pukaniu do drzwi odpowiedziały tylko chińskie dzwoneczki poruszane przez wiatr. Zupełnie jakby miejscowych nagle porwało UFO.
Ulokowaliśmy się więc w jednej z otwartych ruder, co okazało się doibrym pomnysłem, bo na zewnątrz szalała wichura. Rano obudziliśmy się w jednym kawałku.
Ruszyliśmy dalej, mijając kolejne opuste farmy, z przydomowymi cmentarzami, idealnymi do kręcenia horrorów. Ostatecznie, na niemal pustej drodze zgarnęła nas para Islandczyków, z którymi zwiedziliśmy pozostałą część wymarłego wybrzeża.
Przez kolejne pustkowia ruszyliśmy na południe, w stronę stolicy, a konkretnie miasteczka obok zwanego Hafnarfjordur. Dowiózł nas tam Simon - najradośniejszy z Islandczyków, jakiego do tej pory spotkaliśmy. Simon zbiera wodorosty, suszy je i sprzedaje do restauracji (a to nie łatwa robotas, spróbujcie coś sobie wysuszyć islandzkim klimacie).
W Hafnarfjordur zostaliśmy nakarmieni przez polskie siostry karmelitanki i ugoszczeni przez księży z Argentyny na parafii św. Józefa, za co jesteśmy im niewypowiedzianie wdzięczni. Jednak dach nad głową od czasu do czasu to dobra rzecz.
Z Hafnarfjordur zrobiliśmy krótki wypad do Reykjaviku na zwiedzanie. Ale szkoda pisać o mieście z betonowym kościołem, skoro wszędzie dookoła na wyspie jest tyle wspaniałości.
I tym sposobem dojechaliśmy do Keflaviku, gdzie pożegnaliśmy Janka i właśnie łamiemy zakaz spania na lotnisku.
Dobranoc, pchły na noc!
A jeśli podobał Wam się nasz post, kliknijcie na stronę fundacji W. Garczyńskiej i wesprzyjcie dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com
Zajrzyjcie także na strony naszych sprzętowych sponsorów, bo dzięki nim trochę łatwiej jest nam podróżować w islandzkim klimnacie:
www.e-horyzont.pl
www.yeti.com.pl
Ale po kolei.
Po wydostaniu się z Czarnej Plaży, rozpoczął się etap wielokulturowej Islandii - na stopa złapaliśmy Hiszpankę i Wenezuelczyka - Anę i Jose, którzy polecili nam restaurację z najlepszą kuchnią etiopską na Islandii.
Auto naszych gospodarzy nie miało zbyt wiele miejsc - z tyłu znajdowało się miejsce na łóżko. Wcisnęliśmy się tam we troje - my i nasze plecaki, dokonując iście cyrkowych akrobacji.
Jose był kiedyś w Polsce. Ze swojej wizyty w naszym kraju zapamiętał, że Polacy często powtarzają "why not?" odnośnie różnych durnych pomysłów. To w sumie pozytywny obraz ("Pojedźmy na Islandię - dlaczego nie?").
Jose i Ana zostawili nas na drodze na Fludir, do którego dotarliśmy bardzo sprawnie. Pojawiło się słońce i przekonaliśmy się, że jednak w tym kraju nie zawsze pada.
Fludir... Fludir to pierwsze miejsce na Islandii, w którym miałybyśmy ochotę się zatrzymać. Szczególnie, że 9% miejscowej populacji to Polacy tu pracujący. Samo miasteczko nie jest duże; na ulicach spotkać można głównie turystów (ale nie ma na co narzekać; znaczenie słowa "bezludny" przyszło nam poznać dopiero później). Poza tym, w okolicach Fludiru są drzewa! Islandzkie powiedzenie mówi: "Jeśli zgubisz się w islandzkim lesie - po prostu wstań". Tak więc obecność drzew na tej wyspie wywołała nasz szczery zachwyt i spowodowała, że przez chwilę poczuliśmy się trochę jak w Polsce.
Fludir słynie jeszcze z jednej rzeczy: Sekretnej Laguny, czyli najstarszego na Islandii basenu geotermalnego. Akwen z parującą wodą otoczony jest dymiącą ziemią i maleńkim gejzerem, który od czasu do czasu strzelał gorącym strumieniem. Z wody wieczorem rozpościerał się widok na spowite w kłębach pary, podświetlone na pomarańczowo szklarnie. Wszystko to sprawiało wrażenie jak z piekła rodem - choć po wędrowaniu w deszczu, mocząc się w gorących źródłach, czuliśmy się jak w raju.
Sekretną Laguną zarządza Harry - kolejna pozytywna postać na naszej drodze. Dostaliśmy zniżkę, mogliśmy postawić namiot na terenie obiektu, wysuszyć rzeczy w suszarni, a potem wrócić rano, aby ponownie wymoczyć się w gorącej wodzie. Harry jest najlepszy!
Pełni szczęścia dopełnił wieczór przy kuskusie i... naszej pierwszej zorzy polarnej. Była jeszcze dość nieśmiała i delikatna, ale widzieliśmy ją! Formowała się na rozgwieżdżonym niebie niczym duch, co chwila zmieniając kształty. Na chwilę mrugnęła na zielono i zaraz rozmyła się w ciemności. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego.
Następny dzień przyniósł jeszcze więcej dziwactw. Wybraliśmy się bowiem do miejscowości Geysir, w której - jak sama nazwa wskazuje - znajdują się gejzery. Jeden, duży, nazywa się Geysir właśnie i to on dał imię całemu zjawisku polegającemu na wypluwaniu przez ziemię strumieni gorącej wody. Mniejszy nazywa się Strokkur i wybucha średnio co pięć minut.
Gejzer jest chyba największą abstrakcją, jaką widziałam w życiu. Niby człowiek wie z grubsza jak to działa, niby uczy się o tym w szkole, ale jak się podchodzi do tej parującej i bulgoczącej dziury to nabiera się coraz większej pewności, że w środku mieszka potwór, który zasysa i wypluwa wodę. Gdy nastąpił wybuch, instynkt samozachowawczy drze się: "czego stoisz, uciekaj!". Gejzer to najbardziej absurdalna rzecz na świecie.
Widzieliśmy dwa wybuchy Strokkura, a potem staliśmy jeszcze ponad pół godziny przez Geysirze, zanim doczytaliśmy się, że ostatni raz wybuchł w 1930 po trzęsieniu ziemi.
Z Geysira pojechaliśmy obejrzeć zatłoczony Chińczykami wodospad Gullfoss, a następnie obraliśmy kierunek na zachód. Tym sposobem dotarliśmy do parku narodowego Fingvellir, gdzie stykają się dwie pyty tektoniczne i gdzie w średnioweczu zbierał się Althing pierwszy parlament wikingów. Zatrzymaliśmy się na campingu pośrodku niczego, gdzie podwiózł nas Holender zwany Hajsem.
- Bawie się dobrze - powiedział odjeżdżając.
A zdecydowanie warto było się tam zatrzymać. Mimo że ranek powitał nas pierwszym przymrozkiem (namiot trzeba było łamać przed złożeniem) i szronem (tej nocy bardzo liczyłyśmy na nasze śpiwory Yetiego), to dzień był przepiękny, a ścieżka turystyczna wiła się między skałami, wodospadami i drzewami. To kolejne miejsce, które trzeba zobaczyć odwiedzając Islandię.
Później zachciało nam się pojechać na półwysep Snaefelsness, gdzie Juliusz Verne umieścił wejście do wnętrza Ziemi.
I dojechaliśmy (z międzylądowaniem w zagrodzie dla owiec, ale o tym może kiedy indziej). Do krainy duchów.
Islandia południowa wcale nie jest wyludniona. Dopiero na Snaefelsness zobaczyliśmy co to znaczy pustkowie. Znajduje się tam park narodowy, który w sumie nie różni się niczym od terenów poza nim (szczególnie w deszczu i chmurach). Wszechobecne pola z lawowymi skałami dominują w krajobrazie. Sam półwysep pełen jest kilku- kilkunasto domowych wiosek, które podobno żyją w sezonie letnim (ale ja tam nie wierzę). We wrześniu wszystko jest zamknięte na głucho i tylko w kawiarni można dostać kawę i usłyszeć Elvisa (ale tylko do 17:00).
Utknęliśmy w takiej wiosce. Nazywała się Hellnar i słynęła z tego, że w XVI wieku ukrywał się w niej groźny morderca.
W Hellnarze pogoda pod psem, a opuszczonych domów dużo. Ponieważ jednak byliśmy ciągle w wiosce, postanowiliśmy zaytać kulturalnie czy możemy przekoczować w którejś z nich. Domy, do których pukaliśmy były jednak także wymarłe - mimo zaparkowanych samochodów, otwartch garaży i grającego radia. Na wybrzeżu mojemu pukaniu do drzwi odpowiedziały tylko chińskie dzwoneczki poruszane przez wiatr. Zupełnie jakby miejscowych nagle porwało UFO.
Ulokowaliśmy się więc w jednej z otwartych ruder, co okazało się doibrym pomnysłem, bo na zewnątrz szalała wichura. Rano obudziliśmy się w jednym kawałku.
Ruszyliśmy dalej, mijając kolejne opuste farmy, z przydomowymi cmentarzami, idealnymi do kręcenia horrorów. Ostatecznie, na niemal pustej drodze zgarnęła nas para Islandczyków, z którymi zwiedziliśmy pozostałą część wymarłego wybrzeża.
Przez kolejne pustkowia ruszyliśmy na południe, w stronę stolicy, a konkretnie miasteczka obok zwanego Hafnarfjordur. Dowiózł nas tam Simon - najradośniejszy z Islandczyków, jakiego do tej pory spotkaliśmy. Simon zbiera wodorosty, suszy je i sprzedaje do restauracji (a to nie łatwa robotas, spróbujcie coś sobie wysuszyć islandzkim klimacie).
W Hafnarfjordur zostaliśmy nakarmieni przez polskie siostry karmelitanki i ugoszczeni przez księży z Argentyny na parafii św. Józefa, za co jesteśmy im niewypowiedzianie wdzięczni. Jednak dach nad głową od czasu do czasu to dobra rzecz.
Z Hafnarfjordur zrobiliśmy krótki wypad do Reykjaviku na zwiedzanie. Ale szkoda pisać o mieście z betonowym kościołem, skoro wszędzie dookoła na wyspie jest tyle wspaniałości.
I tym sposobem dojechaliśmy do Keflaviku, gdzie pożegnaliśmy Janka i właśnie łamiemy zakaz spania na lotnisku.
Dobranoc, pchły na noc!
A jeśli podobał Wam się nasz post, kliknijcie na stronę fundacji W. Garczyńskiej i wesprzyjcie dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com
Zajrzyjcie także na strony naszych sprzętowych sponsorów, bo dzięki nim trochę łatwiej jest nam podróżować w islandzkim klimnacie:
www.e-horyzont.pl
www.yeti.com.pl