Jakiś czas po powrocie z Rosji dostaliśmy maila od pewnego programu kulinarnego. Zostaliśmy uznani za ciekawych ludzi i zaproszono nas na casting. Mieliśmy szansę zostania gwiazdami i popisania się swoimi umiejętnościami kuchennymi, które rozwinęliśmy w czasie podróży.
5) Świętowanie - czyli momenty, gdy trafi się ślepej kurze ziarno. Bardzo często jest to mięso w promocyjnej cenie. Nic, tylko korzystać! Takie obiady były na bogato.
Nie czuliśmy jednak szczególnego pociągu do telewizji, ale nie chcieliśmy, aby nasz talent się zmarnował, więc odpisaliśmy:
Szanowni Państwo,
Obawiamy się, że nie sprostamy poziomowi Państwa programu. W podróży żywiliśmy się kuchnią dość prostą. Jeżeli są Państwo jednak zainteresowani wydaniem książki "Sto dań z ryżu i makaronu", to jesteśmy do dyspozycji.
Z poważaniem
Archeolodzy w Podróży
Nie odezwali się więcej. Sława przeszła nam koło nosa.
Nieskomplikowana kuchnia to kolejny wyznacznik taniego podróżowania - zaraz po nocowaniu na dziko. Ktoś kiedyś powiedział, że podróżnik musi być wszystkożerny - wiele w tym prawdy. Grunt to twardy żołądek i unikanie rewolucji.
W podróży nasze obiady ograniczają się do wspomnianego ryżu i makaronu. Na milion sposobów, zależnie od tego, jakie warzywa oferuje okolica (no chyba ze nie oferuje, wtedy pozostaje sól i przyprawy, które warto zgarnąć z domu). Oprócz tego tradycyjne konserwy i pasztet podlaski. Wszystko to zazwyczaj stanowi "monopaszę", do której żołądek zaskakująco szybko się przyzwyczaja. I kiedy raz na jakiś czas szarpniecie się na coś "normalnego" (kotlet z ziemniakami i surówką, pizza, hamburger z wieloryba), cały układ pokarmowy doznaje szoku. Wszystko jedno, czy to Norwegia czy tygodniowy marsz przez Tatry. Konsekwencje mogą dopaść cię wszędzie. Dlatego warto stale urozmaicać sobie dietę, szczególnie jeśli jesteśmy w podróży już dłuższy czas.
Bezcenne źródło witamin na bazarze w Tbilisi |
Choć w praktyce bywa różnie. Jedno pozostaje jednak niezmienne: człowiek w drodze zeżre wszystko (trochę jak człowiek na wykopaliskach).
![]() |
Wykopowy kompocik z mirabelek znalezionych przy ruskim wykopie (o ile to faktycznie były mirabelki) |
Była już lista najciekawszych miejsc do spania - więc teraz przed Wami lista kilku jedzeniowych, podróżnych hitów i uroków gotowania w trasie.
1) Ryż na ognisku. Absolutnie zawsze da się upchnąć do plecaka i do żołądka. Stosunkowo łatwo jest też go ugotować na ognisku w menażce. Podstawowa trudność z takim gotowaniem bez żadnego rusztu czy trójnoga polega na tym, że ogień się przemieszcza i jak na złość, z jednej strony przypala torebkę z ryżem, a z drugiej ziarenka są surowe. Trzeba nieustannie kierować ogień w odpowiednie miejsca, obracać menażkę i... dolewać wody, bo ta ma tendencję do szybkiego wyparowywania.
Gotowanie ryżu i makaronu na ogniu to nieustanna walka. Jeśli zdarzy się, że ładnie palące się ognisko uśpi Twoją czujność pozostaje Ci pamiętać tylko o tym, że węgiel jest zdrowy.
Przegotowany.... |
2) Czosnek i cebula. Podobno nasz kraj jest krajem kwitnącej cebuli, ale nie macie pojęcia, jakie to dobrodziejstwo. Szczególnie w momentach, kiedy organizm potrzebuje witamin, a reszta warzyw kosztuje tyle, co obiad w dobrej restauracji. W Norwegii cebula zawsze była w naszym zasięgu cenowym, a podczas zimowych wypadów w góry czosnek w naturalny sposób chroni organizm przed chorobami (w połączeniu z autosugestią daje niezniszczalność).
3) Coś słodkiego. Choćby nie wiem jak źle było, zawsze coś słodkiego trzeba upakować w plecaku. Czekolada podwyższa morale nie tylko w górach. W Rosji każde nasze zakupy kończyły się zakupem siatki miejscowych ciasteczek. Człowiek w podróży bardzo potrzebuje cukru. Przekonaliśmy się o tym, wciągając zguszczonkę - słodzone, zagęszczone mleko. Dzisiaj jest mi niedobrze na samo wspomnienie. Wtedy wyciskaliśmy opakowania do cna. W Norwegii natomiast odkryliśmy bezcenny skarb: podróbę nutelli z wiewiórką na etykiecie. Byliśmy w stanie zjeść jedną w ciągu 1-2 dni - i to tylko w dwie osoby, bo Katarzyna po pierwszej degustacji wzgardziła. Jej strata, bo potem musiała użerać się z dwojgiem ludzi z podwyższonym poziomem cukru we krwi.
Chwile, gdy trzeba wiewióra się kończyła, były ciężkie... |
4) Olchońskie danie jednogarnkowe. Czyli gotowanie na ognisku przed ''chatą wuja Brona'' w Beskidzie Niskim. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. Do gara wpadło wszystko, co ze sobą przywieźliśmy i co znaleźliśmy w chacie (pod warunkiem że nie miało nóżek). Jakby tego było mało, danie zostało doprawione węglem, bo z powodu chwiejnego paleniska, całe wpadło w ogień. Marnowanie jedzenia jest grzechem, więc odratowaliśmy niemal wszystko. I było pysznie. W Olchowcu na ognisku powstały także różnorodne skrzyżowania zupy z sałatką, co czasem prowadziło do wyrywania sobie gara - tak było smacznie! Było też ciemno, więc nikt właściwie nie widział, co dokładnie w tym garnku jest. Ale to nie szkodziło.
Chata w Olchowcu na chłodniejsze dni posiada także piec - leciwy i dziurawy, ale potrafiący ugotować zagniecione na stole, przy świeczce, pierogi. I wiele więcej - głównie nieodzowny wrzątek na herbatę. A to niemała rzecz.
![]() |
Farsz się robi! |
Nad Bajkałem zdarzyło nam się kiedyś dostać omule (ryby żyjące tylko tam) od Buriatów. A potem spotkaliśmy rodaków, więc świętowanie było podwójne. Poza tym Bajkał wyrzucił nam masę przydatnych rzeczy - blachę, na której można było postawić menażkę w ognisku (koniec z przypalonym ryżem! zamów, zadzwoń!), kociołek do gotowania (naprawiony przez Gucia), cebulę (tak, zjedliśmy. to zielone też), a nawet karimatę (choć to z gotowaniem ma akurat niewiele wspólnego). W podróży każda nowość cieszy, o czym świadczy mój wpis z dziennika, w którym, obozując pod Nowogrodem, zanotowałam dokładnie co udało nam się kupić w sklepie i co będzie na obiad, a mniej o zabytkach.
![]()
7) Miejscowe dobrodziejstwa. W każdym miejscu trzeba spróbować czegoś miejscowego. Czasami źle to się kończy - jak w moim przypadku hamburger z wieloryba z Bergen (najdroższy hamburger w moim życiu). Oprócz dań obiadowych warto znaleźć drobiazgi, które umilają zaleganie na poboczu podczas łapania stopa. Na Syberii są to orzeszki cedrowe i herbata zwana kurylskim czajem - dobra na wszystko - od serca po wątrobę. W Gruzji były to orzechy oblane słodkim syropem - istny dzień dziecka! A poza tym, po wyjechaniu z Rosji z jej przydrożnymi barami, byliśmy absolutnie zakochani w świeżym chlebie, który można było dostać wszędzie, domowym serze sprzedawanym w z wielkich beczek nawet w dużych miastach, i świeżymi (!) pomidorami. Gruzja została naszym jedzenionym rajem.
Wielkim odkryciem była dla nas także przyprawa "chmieli-suneli" - bardzo aromatyczna i smaczna, dostępna w większości sklepów w Rosji. Sypaliśmy ją do niemal wszystkich naszych dań, zupełnie jak zioła prowansalskie w Polsce. Po drodze dowiedzieliśmy się, że nasza cudowna przyprawa to wynalazek gruziński. A jakby tego mało, kiedy wczytaliśmy się w napisy na opakowaniu okazało się, że miejsce produkcji to... Kędzierzyn-Koźle.
To ja się pytam: dlaczego nie ma jej w Polsce?! Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie!
8) Eksperymenty. Naszym największym był chyba eksperyment z polentą. Wszystko zaczęło się do tego, że nad rzeką Mthvari w Gruzji spotkaliśmy Czechów. Rozbiliśmy razem obóz i ugotowaliśmy obiad - my makaron, oni ową dziwną, czeską polentę. Nastąpił wzajemny poczęstunek i zarówno my jak i oni stwierdziliśmy, że oba dania są smaczne. Nam zasmakowała polenta - bo mieliśmy już dość makaronu, im makaron - bo mieli dość polenty. Na odjezdnym wymieniliśmy się więc produktami z naszych zapasów.
Polenta była niczym skarb i zdecydowaliśmy się ją napocząć dopiero wtedy, gdy całkiem obrzydnie nam reszta jedzenia. I wreszcie, gdy przyszedł ten moment - coś poszło nie tak. Nie pomogło wnikliwe wczytywanie się w czeską instrukcję - na dnie menażki bulgotała rozwodniona papka bez smaku, zupełnie niepodobna do tego, co jedliśmy nad Mthvari. Reszta polenty dojechała z nami aż do Olchowca, gdzie w jednym ze słoików dożywa spokojnej starości (bo chyba nikt jej nie zjadł).
Bywają w podróży obiady lepsze i gorsze, mniej przypalone i bardziej. Zawsze to jednak JEDZENIE, które jest strasznie przyjemnym momentem dnia - nawet jeśli to tylko chleb z pasztetem. Nie mówiąc już o czymś na ciepło. W drodze człowiek wzbija się na wyżyny kreatywności - i można spokojnie odrzucić bezsmakowe chińskie zupki. To co znajdzie się po drodze jest o wiele smaczniejsze i ciekawsze.
Czas kończyć tego posta, bo zgłodniałam, a zaraz trzeba jechać dalej. Hej!
A Wy, jeżeli dobrnęliście do końca, pamiętajcie o zbiórce na dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/
To w końcu wpis o jedzeniu, więc jak znalazł. 10 zł to dla Was 2 piwa, a dla dwóch dzieciaków to obiad. Czyli bardzo przyjemna (i niezbędna!) część dnia.
Wielkie święto mieliśmy także, gdy w Gniezdowie, jakieś półtora miesiąca od wyruszenia z Polski, Gucio znalazł na dnie swojego plecaka kabanosy jeszcze z Krakowa. Miały na sobie trochę białego nalotu, więc odgryźliśmy wszystko dookoła. I tak siedzieliśmy smętnie nad tymi resztkami niedojedzonego mięsa (z Polski!), dopóki Bronek nie odczytał na opakowaniu, że biały nalot jest naturalnym efektem przechowywania produktu.
Mała rzecz, a cieszy.
6) Niedźwiedź. Mówiłam, że człowiek w podróży zje wszystko? Więc to był taki przypadek. Od buriackich myśliwych dostaliśmy kawałek mięsa, z informacją, że to świeżo upolowany niedźwiedź. Byliśmy tym niesamowicie zajarani, bo wszyscy nam przepowiadali, że na Syberii zjedzą nas niedźwiedzie, a tu proszę - my zjedliśmy potwora! Ha!
Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że mięso zabitego niedźwiedzia często jest pełne niebezpiecznych pasożytów i można je zjeść dopiero po uprzednich badaniach laboratoryjnych w Irkucku lub Ułan-Ude. Trochę nas to zaczęło niepokoić, ale Andriej, który nam tłumaczył myśliwskie prawidła, zapytał:
- Suszyło was po tym?
- Nie.
- W takim razie, to nie był niedźwiedź, bo po niedźwiedziu zawsze suszy. Pewnie wam wcisnęli twarda wołowinę.
No więc tak to prawie zjedliśmy niedźwiedzia.
Wielkim odkryciem była dla nas także przyprawa "chmieli-suneli" - bardzo aromatyczna i smaczna, dostępna w większości sklepów w Rosji. Sypaliśmy ją do niemal wszystkich naszych dań, zupełnie jak zioła prowansalskie w Polsce. Po drodze dowiedzieliśmy się, że nasza cudowna przyprawa to wynalazek gruziński. A jakby tego mało, kiedy wczytaliśmy się w napisy na opakowaniu okazało się, że miejsce produkcji to... Kędzierzyn-Koźle.
To ja się pytam: dlaczego nie ma jej w Polsce?! Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie!
Kurylski czaj i orzeszki cedrowe |
Orzechy w syropie z winogron... |
Polenta była niczym skarb i zdecydowaliśmy się ją napocząć dopiero wtedy, gdy całkiem obrzydnie nam reszta jedzenia. I wreszcie, gdy przyszedł ten moment - coś poszło nie tak. Nie pomogło wnikliwe wczytywanie się w czeską instrukcję - na dnie menażki bulgotała rozwodniona papka bez smaku, zupełnie niepodobna do tego, co jedliśmy nad Mthvari. Reszta polenty dojechała z nami aż do Olchowca, gdzie w jednym ze słoików dożywa spokojnej starości (bo chyba nikt jej nie zjadł).
Bywają w podróży obiady lepsze i gorsze, mniej przypalone i bardziej. Zawsze to jednak JEDZENIE, które jest strasznie przyjemnym momentem dnia - nawet jeśli to tylko chleb z pasztetem. Nie mówiąc już o czymś na ciepło. W drodze człowiek wzbija się na wyżyny kreatywności - i można spokojnie odrzucić bezsmakowe chińskie zupki. To co znajdzie się po drodze jest o wiele smaczniejsze i ciekawsze.
Czas kończyć tego posta, bo zgłodniałam, a zaraz trzeba jechać dalej. Hej!
A Wy, jeżeli dobrnęliście do końca, pamiętajcie o zbiórce na dzieciaki z Wałbrzycha:
https://fundacjagarczynskiej.wordpress.com/
To w końcu wpis o jedzeniu, więc jak znalazł. 10 zł to dla Was 2 piwa, a dla dwóch dzieciaków to obiad. Czyli bardzo przyjemna (i niezbędna!) część dnia.